Nadszedł grudzień. Zgodnie z teorią „szklanki do połowy pełnej”, to dobra wiadomość, bo oznacza, iż coraz bliżej do… wiosny. Póki co musiałem się jednak zmierzyć z umiarkowanie chłodnym i wietrznym wieczorem.
Ponieważ śniegu wciąż nie ma (i bardzo dobrze), mogłem użyć mojego podstawowego roweru. Początek przejażdżki był standardowy, czyli rozgrzewkowy przejazd w stronę Rybitw. Potem jechałem wzdłuż Wisły, aż do Wawelu. Tam skręciłem w stronę Plant, a następnie w ulicę Piłsudskiego, by w końcu pojawić się na Alei 3 Maja. Piastowską dojechałem do Królowej Jadwigi i skręciłem w stronę Woli Justowskiej. Przejechałem Aleją Kasztanową i ulicą Chełmską. Potem skierowałem się w stronę obserwatorium na ulicy Orlej. Bardzo dawno nie podjeżdżałem od tej strony. Pamiętam, że w zamierzchłych czasach, gdy moja rowerowa pasja dopiero nabierała rozpędu, musiałem używać „młynka”, czyli najmniejszej koronki z przodu i największej zębatki z tyłu, aby „żywy” wyjechać pod górę. Dzisiaj najtrudniejsze fragmenty przejechałem na środkowej tarczy i jednej ze środkowych zębatek. Jest więc progres i nie jest jedynie zasługą lepszego (lżejszego) roweru. Ech, gdybym zrzucił parę nadmiarowych kilogramów, byłoby jeszcze lepiej.
Dojechawszy do obserwatorium, mógłbym rozpocząć szybki zjazd. Mógłbym, gdybym widział drogę. W świetle przedniej lampki dostrzegałem jedynie różnicę stopnia szarości pomiędzy drogą a drzewiastym poboczem. Jako, że życie mi miłe, miast poczuć gwałtowny i niczym nie ograniczony wyrzut endorfin, połączony z przypływem adrenaliny, wybrałem spokojny, kontrolowany zjazd. Na większe szaleństwo mogłem pozwolić sobie dopiero w miejscu, gdzie zaczynała się cywilizacja w postaci ulicznego oświetlenia. Skręciłem w Księcia Józefa, serpentynami zjechałem do Mirowskiej i skręciłem w nią, by po około kilometrze dojechać do początku (lub końca – zależy z której strony spojrzeć) ścieżki rowerowej wzdłuż Wisły. Skręciłem w nią i dojechałem do Mostu Zwierzynieckiego. To jedno krótkie zdanie oddaje klimat tego fragmentu trasy. Było ciemno, więc z walorów widokowych zapamiętałem jedynie początek i koniec. Przejechałem na drugi brzeg, dojechałem na Zabłocie, a potem do ulicy Wielickiej. Stamtąd pozostało mi jedynie kilka kilometrów do domu.
Więcej na Grudniowy wieczór
Ponieważ śniegu wciąż nie ma (i bardzo dobrze), mogłem użyć mojego podstawowego roweru. Początek przejażdżki był standardowy, czyli rozgrzewkowy przejazd w stronę Rybitw. Potem jechałem wzdłuż Wisły, aż do Wawelu. Tam skręciłem w stronę Plant, a następnie w ulicę Piłsudskiego, by w końcu pojawić się na Alei 3 Maja. Piastowską dojechałem do Królowej Jadwigi i skręciłem w stronę Woli Justowskiej. Przejechałem Aleją Kasztanową i ulicą Chełmską. Potem skierowałem się w stronę obserwatorium na ulicy Orlej. Bardzo dawno nie podjeżdżałem od tej strony. Pamiętam, że w zamierzchłych czasach, gdy moja rowerowa pasja dopiero nabierała rozpędu, musiałem używać „młynka”, czyli najmniejszej koronki z przodu i największej zębatki z tyłu, aby „żywy” wyjechać pod górę. Dzisiaj najtrudniejsze fragmenty przejechałem na środkowej tarczy i jednej ze środkowych zębatek. Jest więc progres i nie jest jedynie zasługą lepszego (lżejszego) roweru. Ech, gdybym zrzucił parę nadmiarowych kilogramów, byłoby jeszcze lepiej.
Dojechawszy do obserwatorium, mógłbym rozpocząć szybki zjazd. Mógłbym, gdybym widział drogę. W świetle przedniej lampki dostrzegałem jedynie różnicę stopnia szarości pomiędzy drogą a drzewiastym poboczem. Jako, że życie mi miłe, miast poczuć gwałtowny i niczym nie ograniczony wyrzut endorfin, połączony z przypływem adrenaliny, wybrałem spokojny, kontrolowany zjazd. Na większe szaleństwo mogłem pozwolić sobie dopiero w miejscu, gdzie zaczynała się cywilizacja w postaci ulicznego oświetlenia. Skręciłem w Księcia Józefa, serpentynami zjechałem do Mirowskiej i skręciłem w nią, by po około kilometrze dojechać do początku (lub końca – zależy z której strony spojrzeć) ścieżki rowerowej wzdłuż Wisły. Skręciłem w nią i dojechałem do Mostu Zwierzynieckiego. To jedno krótkie zdanie oddaje klimat tego fragmentu trasy. Było ciemno, więc z walorów widokowych zapamiętałem jedynie początek i koniec. Przejechałem na drugi brzeg, dojechałem na Zabłocie, a potem do ulicy Wielickiej. Stamtąd pozostało mi jedynie kilka kilometrów do domu.
Więcej na Grudniowy wieczór