Quantcast
Channel: bikestats.pl | Wycieczki
Viewing all 9327 articles
Browse latest View live

Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

$
0
0
Jest to wielki dzień, ponieważ spełnię dzisiaj mój mały plan wjazdu na wielką górę. Zaplanowałem dojechać z Popradu w Niżne Tatry – na Królewską Halę (słow. Kráľova hoľa). Jest to najwyższy szczyt możliwy do zdobycia na rowerze, na jaki do tej pory udało mi się trafić.
Dzień rozpoczął się chłodno. Temperatura wynosiła ok. 14°C, gdy ruszałem na południe. Podjazd zaczął się już w Popradzie, ale nie trwał długo, bo zaraz zjechałem do Hranovnicy, aby po chwili zacząć kolejny podjazd. Nie było to nadal właściwe wzniesienie, bo zaraz znów miałem w dół. Przynajmniej wyszło słońce i przestało być tak chłodno.
W Telgarcie (Telgárt) uzupełniłem prowiant i skręciłem do centrum wioski, aby skrócić sobie dystans. Przestraszyłem się, gdy wjechałem do cygańskich slumsów. Okrzyki dziesiątek biegających brudnych cygańskich dzieci napawają obrzydzeniem. Szybko wydostałem się stamtąd, ale Cyganie są wszędzie. Mijałem ich co chwila i zawsze byli czymś zajęci. Miałem tylko nadzieję, że nie wyskoczy żaden z siekierą. Wyskakiwali jedynie z jadaczką. Ciekaw jestem o czym krzyczeli.
Šumiac – to tutaj rozpoczynała się właściwa podróż na szczyt. Kawałek podjazdu asfaltowego do strefy ochronnej parku narodowego i dalej kilka kilometrów podjazdu po mieszance szutru, kamieni i ziemi. Nie spieszyłem się, bo ten kilkunastokilometrowy podjazd mógł mnie łatwo wykończyć – ostatnio mało jeździłem rowerem, więc nie byłem w najlepszej formie. W połowie drogi minąłem Predné sedlo leżące na wysokości 1 451 m n.p.m. i wraz z nim zaczęła się asfaltowa nawierzchnia na sam szczyt. Przystanków robiłem setki, bo nie mogłem się oprzeć widokom. To nic, że dziesiąty raz widziałem tę samą panoramę, ale za każdym razem było to pod innym kątem. Zawsze mnie taki widok zachwycał i nie mogłem od niego oderwać wzroku, więc wyciągałem aparat i robiłem zdjęcia.
Wciąż wypatrywałem Tatr Wysokich, nie mogłem ich dojrzeć. Wiatr się nasilał, temperatura spadała. Na szczęście miałem ze sobą ciepłe ubrania. Po ponad dwóch godzinach dotarłem na wysokość 1 946,1 m n.p.m. Na szczycie wiało bardzo mocno, temperatura spadła poniżej 11°C, ale było bezchmurnie. Jedynie dalekie chmury zasłaniały widoki, między innymi Tatr Wysokich.
Nie zabawiłem długo na szczycie. Zjazd zrobiłem tą samą drogą, chociaż myślałem o zboczeniu z trasy na inny szlak. Nie udało mi się odnaleźć mapy tych gór, dlatego wolałem zjechać do punktu wyjścia, czyli wsi leżącej u podnóża góry. Ubrałem się jeszcze cieplej i zacząłem zjazd. Na asfalcie nawet 60 km/h, ale na drodze terenowej nie dało się powyżej 40. Zjazd zajął mi 25 minut i spotkałem nawet jednego rowerzystę, który jednak był słabo przygotowany. Miał na sobie zwykłą koszulkę i spodenki, żadnego plecaka. Pewnie zmarzł, jeśli jechał na szczyt. Mnie ciepłe ubranie przydało się tylko na początku zjazdu, potem wiatr ustał, a zaczęło przypiekać słońce.
W Šumiac zdecydowałem, że nie chcę wracać przez wioskę cygańską. W dodatku droga była miejscami kamienista, trawiasta i błotnista, więc wybrałem drogę krajową. Dojechałem nią przez Telgárt do skrzyżowania za Vernár, a potem daleko na wschód. Robiło się coraz chłodniej, bo jechałem ciągle w dół, aż dotarłem do drogi, która zaintrygowała mnie podczas planowania podróży. Była to droga przez Słowacki Raj, kolejny park narodowy na Słowacji. Najpierw czekał mnie krótki podjazd, a potem bardzo długi zjazd po serpentynach. Coś pięknego. Droga absolutnie nie nadaje się do podjazdu – została stworzona do tego, aby po niej zjeżdżać. Szkoda jednak, że nie ustanowili ją drogą jednokierunkową, bo jest ta obawa, że się na kogoś wpadnie na jednym ze stu zakrętów.
Jeszcze przed Słowackim Rajem przestraszył mnie deszczyk. Nie trwał długo. Po opuszczeniu parku zobaczyłem tęczę, ale za sobą miałem czarną chmurę, która mnie goniła do samego Popradu. Wróciłem do tego miasta, ponieważ postanowiłem zrobić sobie miejsce wypadowe właśnie w Popradzie. Pierwotny plan zakładał objechanie połowy Słowacji i powrót do Poznania na rowerze, ale uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł ze względu na moją nieznajomość kraju i języka. Wolałem znaleźć jedno miejsce i zostać tam do końca urlopu. A miałem co zwiedzać.

Więcej na Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

Tatry, dzień 4. Niżne Tatry bis

$
0
0
Dzisiaj wróciłem w Niżne Tatry. W sumie nic specjalnego. Wybrałem tę trasę ze względu na kilka szlaków rowerowych i chciałem mieć luźniejszy dzień po zdobyciu wczorajszego szczytu. Dzień był pochmurny, słońce wyjrzało zaledwie na parę chwil, temperatura nie przekroczyła 24°C. Pogoda idealna na rower.
Chciałem sprawdzić drogę dla rowerów, która prowadzi prosto w Niżne Tatry. Odcinek asfaltowy był nawet wygodny, choć przez rolkarzy mało bezpieczny na zakrętach przesłanianych krzewami. W mieście Świt (słow. Svit) wjechałem na leśną drogę (asfaltową). Pięła się ona najpierw w górę, zmieniła w teren, aż w końcu, po kilku kilometrach pagórków, zaczął zjazd do Królewskiej Ligoty (Kráľova Lehota) wzdłuż Czarnego Wagu (Čierny Váh). Ładne widoki się ciągną wzdłuż tamtej doliny. Nie chciałem jednak jechać dalej szlakiem i skręciłem w drogę krajową, aby wrócić do Popradu. Aut nie było dużo. Pewnie dlatego, że obok biegnie autostrada. Dobrze, że droga jest szeroka i kierowcy nie musieli mnie wyprzedzać na styk.
Nie chciałem jechać drogą krajową przez Tatrzańską Szczyrbę (Tatranská Štrba), bo na planie widziałem duży podjazd. Zjechałem do wsi Ważec (Važec), bo zauważyłem, że leci z niej jakaś mniejsza droga, ale wydaje mi się, że ostatecznie wybrałem większe zło. Podjazd był bardziej stromy niż ten na drodze krajowej. Za to widoki, które tam są przy dobrej pogodzie, rekompensują tę niewygodę. Niestety dzisiaj było zbyt pochmurno i mój podjazd nie został wynagrodzony. Pozostał mi zjazd do Świtu i powrót do Popradu. Zmieniłem plan odrobinę, bo jednak nie chciałem jechać drogą krajową i wjechałem na drogę dla rowerów, którą poruszałem się rano. Trochę się za bardzo rozpędziłem, bo aby dostać się do mojej bazy, musiałem pojechać prawie do centrum miasta, ponieważ zabrakło mostu przez wartką rzekę Poprad.

Więcej na Tatry, dzień 4. Niżne Tatry bis

Pałuki - Dzień pierwszy

$
0
0
Wyruszam z Lipna pociągiem do Torunia dopiero o 18:45. Pogoda jest piękna. Rower lśni nowością, do tej pory zdążyłem na nim przejechać najwyżej 25 km. Ta wycieczka ma pomóc mi w oswojeniu z nim, ma być też testem sprzętu: sakwy i śpiwór pachną jeszcze nowością po ich rozfoliowaniu.

Z dworca w Toruniu wyjeżdżam za miasto i jadę około dziesięciu km, gdzie puszcza bydgoska ciągnie się malowniczo, równolegle do drogi nr 15.

Około godziny 20 znajduje przyjemne miejsce do rozbicia namiotu w młodniku sosenek.

Leże w namiocie jeszcze długo, zanim zasnę, żałuje, że nie wziąłem "Popiołu i diamentu", który zacząłem czytać kilka dni wcześniej.


Więcej na Pałuki - Dzień pierwszy

Pałuki - Dzień drugi

$
0
0
Gniewkowo-Rojewo-Złotniki Kujawskie-Barcin-Żnin-Biskupin-Wenecja-Żnin

Ruszam wcześnie, w Gniewkowie udaje mi się załapać na poranną msze św.

Jadę dalej. Nowy rower zachęca do szybkiego tempa. Po raz pierwszy na wyjeździe mam średnią w okolicy 20 km/h. Dawno już zapomniałem co znaczą sprawne przerzutki w rowerze. Jedzie się bardzo lekko, a km mijają niepostrzeżenie.
Mijam most nad Notecią.

Bardzo szybko dojeżdżam do Żnina.

Tam zwiedzam chwilę stacje Żnińskiej Kolei Wąskotorowej...

... i decyduje się pojechać do Biskupina cichcią...

... dziesięciokilometrowy odcinek pokonuje prawie w czterdzieści minut. Po czym wita mnie Biskupin, gdzie wysiadam na malowniczej stacji i idę zwiedzać muzeum archeologiczne.

Po dwóch godzinach, ruszam z powrotem polnymi drogami do Wenecji.

Gdzie tym razem zwiedzam muzeum kolei wąskotorowej.

Po wszystkim jadę do pobliskiego Żnina, gdzie jeżdżę po mieście, oglądając niebrzydki rynek z charakterystyczną wieżą i kościoły.

Wieczorem jadę na camping PTTK, gdzie za 15 zł mam nocleg, nie chcę mi się szukać po lasach miejsca do spania, za dużo fajnych rzeczy dzisiaj widziałem i zrobiłem się "wygodny". Jak to na campingu w Polsce jest dużo głośnej muzyki, pijanych krzyków i chamstwa, jednakże o 22 wszystko cichnie, na tyle, że można spokojnie spać.


Więcej na Pałuki - Dzień drugi

Pałuki - Dzień trzeci

$
0
0
Dziś polega na prostym planie powrotu do Torunia na pociąg do domu, który mam o godz. 15.Mimo dużego zapasu czasu, narzucam duże tempo jak wczoraj i szybko pokonuje kolejne kilometry. W Barcinie zatrzymuje się na solidne śniadanie, które jem na bardzo ładnym rynku. Pogoda jest absolutnie lipcowa.

Po śniadaniu ruszam dalej...

W Gniewkowie są dwa kościoły. W pierwszym byłem wczoraj rano na mszy, natomiast jako, że dzisiaj jest niedziela, decyduje, że można iść dziś do drugiego, którego trochę czasu szukam, klucząc między uliczkami miasteczka.
Po mszy śmigam na Toruń, kiedy wreszcie dojeżdżam pogoda się załamuje i zaczyna się ulewa, która będzie trwać do końca dnia.

Podsumowując cały wyjazd, musze go ocenić jednoznacznie pozytywnie, było o tyle spontaniczny, że nie planowałem wcześniej nic poza dotarciem do Żnina. Tym razem chodziło o czysta rekreacje, zwiedzanie i luz. Udało mi się :)


Więcej na Pałuki - Dzień trzeci

Tatry, dzień 5. Słowacki Raj

$
0
0
Padało przez całą noc, ale w moich planach znalazła się także trasa wyłącznie po asfaltach. Planem na dzisiaj był Słowacki Raj (słow. Slovenský raj).
Wyruszyłem leniwie późno, aby dać kałużom czas na zniknięcie. Nie chciałem jakoś specjalnie wydłużać sobie drogi, więc wyruszyłem drogą krajową. Ruch był nawet duży, ale to dlatego, że odcinek autostrady jest wciąż w budowie. Na drodze jest dużo wzniesień. Dowiedziałem się, że w tym roku odcinek Tour de Pologne będzie biegł z Zakopanego do słowackiej miejscowości Szczyrbskie Jezioro (Štrbské Pleso), a jest to odcinek o wyjątkowo pięknych krajobrazach. Przejechałbym się jeszcze raz wokół Tatr, ale tym razem po całej trasie wyścigu Tatry Tour.
Po drodze zauważyłem tablicę informującą o wpisaniu zabytków Lewoczy (Levoča) na listę UNESCO. Niestety zamyśliłem się i odbiłem z drogi do tego miasta, przez co nie zobaczyłem żadnego zabytku. Teraz także zaciekawił mnie Zamek Spiski (Spišský Hrad) i na pewno podczas mojej kolejnej wizyty w tych rejonach go odwiedzę. Koniecznie.
Przespacerowałem się po Nowej Wsi Spiskiej (Spišská Nová Ves). Trwa tam remont ulicy na Rynku, więc pieszo dokładniej obejrzałem centrum. Zobaczyłem kościół z najwyższą wieżą kościelną na Słowacji (87 m), a także okazałą Redutę z początku XIX w. A zaraz za miastem zaczął się podjazd na przełęcz Grajnár (1023 m n.p.m.). Z każdym kilometrem jazdy miałem coraz rozleglejsze widoki na Kotlinę Hornadzką (Hornádska kotlina). Na szczycie, jak to na przełęczy, nie było widoków, a zjazd do miejscowości Mlynky prowadził wąską drogą o zniszczonej nawierzchni asfaltowej, czyli bez możliwości na większy rozpęd.
We wsi Stratená zatrzymałem się w pierwszej restauracji, bo od pewnego czasu byłem głodny, ale nie mogłem znaleźć żadnego lokalu gastronomicznego. Ceny były wyższe niż ostatnio, ale zamówiłem zupę oraz rybę i wyszło tylko ponad euro drożej.
Napotkałem swój pierwszy na Słowacji tunel. Ten ponad 300-metrowy odcinek ma swoją  ciekawą historię (artykuł w języku słowackim). Kawałek dalej znajduje się skrzyżowanie z podjazdem na przełęcz Kopanec. Podczas podjazdu zatrzymała mnie grupka młodych rowerzystów. Ponieważ przywitałem się z nimi po polsku, to rowerzysta na przedzie podjechał do mnie, rozpoczynając po angielsku pytaniem o to, dokąd zmierza tamta droga. Mam nadzieję, że im pomogłem.
Odcinek na szczyt przełęczy jeszcze 2 dni wcześniej był kiepskiej jakości, a dzisiaj jechało się bardzo wygodnie. Skończyli układać asfalt, i to jak szybko! Szkoda jednak, że nie udało im się pokryć całego odcinka, aż do Hrabuszyc (Hrabušice). Zjeżdżałoby się jeszcze wygodniej.
Na koniec dzisiejszej podróży chciałem przejechać trochę inaczej, niż ostatnio przez pasmo górskie Kozie Grzbiety (Kozie chrbty). Wybrałem drogę krajową nr 67, czyli drogę, którą jechałem z Popradu na Kráľovą hoľę. Dopiero teraz zauważyłem, że połowa zbocza od strony Hranovnicy jest pokryta domkami letniskowymi lub działkowymi. O zachodzie słońca wygląda to tak pięknie. Sam podjazd był krótszy, niż go zapamiętałem. Nawet wyprzedził mnie kolarz i – jak na Słowaków przystało – przywitał się.
Kolejny dzień za mną. Moje nogi na nowo przyzwyczaiły się do większego wysiłku, więc lepiej mi się jeździ, niż w momencie przyjazdu w Tatry. Coraz bardziej mi się tutaj podoba i wiem, że będę bardzo tęsknił za górami.

Więcej na Tatry, dzień 5. Słowacki Raj

Tatry, dzień 6. Góry Lewockie

$
0
0
To już ostatni taki wyjazd, ale tym razem z jak największą dawką terenu. W zeszłe wakacje w Krakowie podczas jakiegoś festynu dostałem mapę Gór Lewockich (słow. Levočské vrchy) z wyznaczonymi szlakami rowerowymi oraz kilkoma profilami wysokości. Przed urlopem przypomniałem sobie o tym i postanowiłem wybrać się z tą mapą w te góry.
Zapowiadał się upalny dzień. W końcu zniknęły chmury okrywające Tatry, akurat gdy mój urlop zbliża się ku końcowi. Może to i dobrze, bo nie spaliłem się na słońcu na samym początku. Najpierw udałem się do wschodniej dzielnicy miasta, Spiskiej Soboty (Spišská Sobota), aby potem wjechać na polną drogę. Odrobinę zabłądziłem, dostałem się na drogę serwisową z zakazem ruchu i oczywiście znak zignorowałem, bo jak to – mam zawracać, gdy nikt nie widzi? Nie miałem wyjścia, bo to była jedyna najbliższa droga na mapie w kierunku Gór Lewockich.
Kawałek za wsią Twarożna (Tvarožná) wjechałem w teren, aby potem trafić na szosę wzdłuż niewielkiej doliny. Potem dojechałem do kolejnej wsi – Ľubica, časť Pod Lesom, gdzie zaczęła się parszywa droga pokryta dziurawymi betonowymi płytami. Po kilku kilometrach wjechałem na drogę półasfaltową. Kiedyś była ona wygodna, ale nikt się nią nie opiekował, a ciężkie maszyny leśne ją mocno zniszczyły. Pozostała mieszanka błota, szutru i długich wysepek asfaltu, ale zdecydowanie było lepiej niż wcześniej. Dotarłem najwyżej, jak tylko mogłem, asfalt (im wyżej, tym lepszy jego stan) zamienił się w drogę terenową, która najpierw była wygodna, jak typowa droga leśna, ale potem pojawił się tłuczeń. Za podjazdem widziałem przykry widok gołych zboczy górskich, które prawdopodobnie ucierpiały w wyniku wiatru halnego.
Podczas zjazdu minąłem sporo turystów, kilku nawet na rowerach. Zjechałem aż do drogi asfaltowej, ale na dole skręciłem w złym miejscu i zrobiłem dodatkowy podjazd. Nie chciałem zawracać, więc dojechałem do jakiegoś szlaku rowerowego, dzięki czemu dotarłem do wsi Hrodisko (Hradisko), a potem do Vlkovców, gdzie zostałem zatrzymany przez miejscowe dzieci, które krzyczały, że nie przejadę, bo „veľa vody”. Postanowiłem wjechać na wzgórze i udać się na około. Żadnej wody nie widziałem.
Drogami leśnymi oraz łąkami dojechałem do miejscowości Abrahamowce (Abrahámovce). Na mapie niestety nie miałem zaznaczonej żadnej drogi do Popradu, aby pojechać prosto, dlatego musiałem dojechać do Wierzbowa (Vrbov) i dalej wrócić tą samą drogą, którą przyjechałem.
Jaka szkoda, że już jutro muszę wyjechać, bo zaczęło mi się na prawdę podobać w tym mieście. Jeszcze tyle miejsc zostało do zwiedzenia. Mam nadzieję, że szybko powrócę w góry. Może następnym razem wybiorę się gdzieś pod Kotlinę Kłodzką. Co prawda jest tam mniej gór, ale przecież nie liczy się ilość.

Więcej na Tatry, dzień 6. Góry Lewockie

Poznań - Witkowo

$
0
0
Z tego co pamiętam to było gorąco, kilka razy zatrzymywałem się i polewałem głowę wodą...


Więcej na Poznań - Witkowo

Tatry, dzień 7. Powrót

$
0
0
To już koniec mojego pobytu na Słowacji. Dzisiaj wyjeżdżam, a jutro już będę w domu, w Polsce. Zaplanowałem przejechać dzisiaj dystans z Popradu do Krakowa, wydłużając go odrobinę, aby pokonać jakąś mniej znaną trasę i przy okazji zaliczyć kilka gmin. W prognozie pogody był deszcz.
Wyruszyłem drogą krajową do Białej Spiskiej (słow. Spišská Belá), aby stamtąd zacząć długi podjazd na Przełęcz Magurską (Magurské sedlo, 949 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na kilka zdjęć, a na samym szczycie zaczęło straszyć deszczem. Nie był na szczęście silny, dlatego postanowiłem szybko zjechać i znaleźć schronienie. Po drodze opad ustał, a w Hanuszowcach (Spišské Hanušovce) ujrzałem Pieniny. Z początku nie zatrzymałem się, mając nadzieję na widok z mniejszego dystansu, ale góry przepadły przesłonione wzgórzami. Dojrzałem je ponownie w Starej Wsi Spiskiej (Spišská Stará Ves), za którą wjechałem do Polski. Przywitał mnie podjazd przez Pieniński Park Narodowy, a następnie zjazd aż do Krościenka nad Dunajcem. Stąd już miałem bardzo wygodną drogę o lekkim spadku biegnącą wzdłuż Dunajca.
W Zabrzeżu musiałem zjechać z tej wygodnej drogi, aby dotrzeć do Krakowa. Miałem przed sobą ostatni długi podjazd na przełęcz obok Gorczańskiego Parku Narodowego. Bałem się, że mnie on zmęczy, ale stopień nachylenia na całym tym odcinku był na tyle mały, że wjechałem na szczyt na średnim biegu. Zjazd był za to tak stromy, że bez pedałowania osiągałem prędkości powyżej 60 km/h. Gdybym tak się przyłożył, to mogłem pokonać swój rekord szybkości podczas zjazdu.
Miałem całą drogę z górki, aż do Lubienia, a potem w dół rzeki Raby do Myślenic. Początkowo planowałem pojechać bocznymi drogami przez Świątniki Górne, ale skręciłem w złym miejscu, a potem się rozmyśliłem i ruszyłem drogą krajową. Pobocze ma na szczęście szerokie, więc mimo sporego ruchu mogłem dojechać spokojnie do Krakowa. Zapomniałem w ogóle, jak wysokie są wzniesienia na tej drodze. Udało mi się rozpędzić do 72,1 km/h, bijąc tym samym mój poprzedni rekord z lutego. Gdybym się tak rozpędził w Lubomierzu, wtedy dopiero miałbym wynik.
Chociaż nie byłem w Krakowie od roku, to wyleciały mi z głowy niektóre ulice. A może nigdy nie potrafiłem zapamiętać ich układu? Pojechałem pod dworzec PKP na plac Jana Nowaka-Jeziorańskiego, gdzie zacząłem rozglądać się za noclegiem, ponieważ o tej godzinie (było po 19) nie dojechałbym nigdzie pociągiem. Trafiło się wolne miejsce w hostelu Juvenia i tam też spędziłem noc, aby następnego dnia wrócić do Poznania.


Więcej na Tatry, dzień 7. Powrót

Brodnica

$
0
0
Nie miałem pomysłu na wycieczkę. Z początku chciałem kręcić się po przedmieściach Poznania, ale wiedziałem, że nie jest to najlepszy pomysł, dlatego rzuciłem okiem na mapę zaliczonych gmin i obrałem kurs na Brodnicę. Ruszyłem na południe szlakiem R9. Prowadzi on asfaltami i drogami dla rowerów. Te drugie niestety są najczęściej rozlatującymi się chodnikami, po których nie warto jeździć. Odradzam ten szlak.
Nie byłem w najlepszej formie. Już na początku jazdy prawie doszło do kolizji z biegnącym pieszym, który wyskoczył zza rogu budynku. Na szczęście zdążył wyhamować i nie wpadł na mnie. Kolejne zło pojawiło się w Puszczykowie, gdy kierowca tira zepchnął mnie z drogi. Chwilę potem inny kierowca małego dostawczaka prawie powtórzył wyczyn poprzednika, ale za późno zaczął skręcać w prawo i nie udało mu się to. Wiem, że zrobił to z premedytacją, bo po próbie zepchnięcia mnie zjechał na środek drogi. Powinienem zainwestować w jakąś kamerkę i zgłaszać na policję tych wszystkich potencjalnych morderców.
W Brodnicy zobaczyłem tylko kościół. Mają też jakiś pałac, ale dostępny tylko dla mieszkańców, więc nawet go nie oglądałem. Wbrew moim upodobaniom wróciłem do Poznania tą samą drogą. Nie lubię tego robić, ale jakoś nie czułem się na siłach, aby szukać innej drogi. Jak na złość powrót miałem pod wiatr.
Miałem ochotę na odrobinę terenu, dlatego wjechałem do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Moją uwagę przykuł znak zakazu wjazdu rowerem na jedną ze ścieżek. Dyrekcja parku widocznie się zdenerwowała na to, że rowerzyści nie patrzą na znaki na drzewach.
Jechałem strasznie wolnym tempem, bo wciąż mam ten felerny łańcuch. Nie mogłem znaleźć wolnej chwili, aby wyczyścić pozostałe dwa łańcuchy i to są skutki. Na szczęście nie minąłem zbyt wielu rowerzystów, żaden z nich także nie wystawił na próbę niczyich nerwów i nie pędził jak tępe ciele. Ostatnie opady deszczu chyba zniechęciły większość osób do wjazdu w teren.
Mieszkam w Poznaniu już kilka miesięcy i zauważyłem, że to miasto bardzo źle wpłynęło na moją cierpliwość i moją tolerancję. Podczas wizyty w Krakowie tydzień temu znacząco irytowali mnie piesi i rowerzyści. Nie odczuwałem tego tak silnie podczas mojego pobytu w Krakowie przez poprzednie 2 lata. Powoli zaczynam się obawiać tego, czy będę potrafił zamieszkać w jakimś normalnym mieście. W takim tempie zdarzeń, jakie przytrafiają mi się w Poznaniu, mogę całkiem zatracić nadzieje pokładane w ludziach. Muszę jak najszybciej wynieść się z tego miasta.


Więcej na Brodnica

Krótka szosowa runda

Krótka pętla

$
0
0
Testy pożyczonej szosówki, początki powolne i niepewne, później było coraz lepiej:)

Więcej na Krótka pętla

Dwójką po Zielonce

$
0
0
W końcu zaczynam się powoli wygrzebywać z obowiązków i może będę miał więcej czasu na jeżdżenie, bo ten lipiec będzie bardzo słaby w porównaniu do poprzednich. Ponieważ prognoza pogody nie przewidywała opadów, to wyszedłem na rower po pracy (z wizytą w domu) i zastanawiam się, czy nie zmienić tego na wychodzenie na przejażdżkę od razu z biura, tylko wtedy musiałbym zabierać ze sobą sakwę, bo nie lubię jeździć z plecakiem.
Wywaliłem w końcu tamten przeskakujący łańcuch, choć ten, który teraz założyłem także nie jest w najlepszym stanie. Zdarza mu się przeskoczyć, a na rzadziej używanych zębatkach strasznie hałasuje. Może powinienem rozejrzeć się za jakimś używanym łańcuchem? Kupiłem też nowe linki i pancerze. Na razie udało mi się zrobić przedni hamulec i przednią przerzutkę, która wymagała szybkiej naprawy. Tylko tyle, ponieważ wymiana zajęła mi dużo czasu – przecinanie pancerzy nie jest najłatwiejszym zadaniem, gdy się operuje marnej jakości ostrzem w kombinerkach.
Dzisiaj było nieciekawie przez wstrętne owady. Nie dawały mi spokoju w Zielonce, ale może po kolei. Wyruszyłem standardowo na północ Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Poza spotkaniem stada dzików nie było atrakcji. Nawet jednego rowerzysty na szlaku. Dopiero po wyjechaniu z terenu zaczęły się pielgrzymki rowerowe. Na szczęście na krótko.
W Trzaskowie wjechałem na Cysterski Szlak Rowerowy i w końcu w Kamińsku na szlak R-2, który biegnie z Murowanej Gośliny do Biskupic. Na chwilę po wjeździe do puszczy zaczął mnie denerwować pewien owad – jusznica deszczowa (Haematopota pluvialis), popularnie zwana końską muchą. Z początku była jedna, potem kilka. Im bardziej przyspieszałem, tym więcej się ich pojawiało. Najgorzej było na podjazdach i na piaszczystych odcinkach drogi. O zatrzymaniu się w ogólnie nie było mowy. W pewnym momencie, gdy spojrzałem za siebie, przeraziłem się. Leciało za mną 40–60 krwiożerczych bestii. Wtedy tak przyspieszyłem, że już nawet nie odwracałem głowy, tylko uciekałem, ile sił w nogach. Straszne to owady.
Nie zrobiłem ani jednego przystanku od Poznania. No, może stałem kilka razy na światłach, ale to się nie liczy. Dotarłem do Piastowskiego Traktu Rowerowego w Biskupicach, aby wrócić nim do Poznania. Bestie nie dawały za wygraną i wciąż nie pozwalały nawet na mały przystanek. Do domu wróciłem jeszcze przed zachodem słońca. Brak postojów miał na to spory wpływ.

Więcej na Dwójką po Zielonce

Zaniemyśl

$
0
0
Za swój dzisiejszy cel obrałem Zaniemyśl, który był na mapie niezaliczonych gmin dogodną lokalizacją, ponieważ droga wiodła przez tereny leśne, co przy dzisiejszej temperaturze było wyjątkowo kluczową kwestią. Gdy wyruszałem, termometr wskazywał ponad 30°C.
Najpierw standardowo w kierunku niebezpiecznego mostu św. Rocha, a potem na południe czerwonym szlakiem rowerowym Doliną Głuszynki do Kórnika. Szlak jest mieszanką asfaltu, błota, piachu i normalnego terenu.
Ponieważ byłem głodny i wypadała pora kolacji, to zatrzymałem się w pierwszym napotkanym lokalu z fast foodem. Nie przepadam za takim jedzeniem, ale na nic lepszego nie trafiłem. Musiałem nabrać sił na dojechanie do celu. Po drodze minąłem kilka kombajnów. Żniwa zaczęły się w pełni. Jak wczoraj widziałem tylko koszony rzepak, tak dzisiaj mijałem koszone zboża. Ten zapach jest zarazem piękny, bo przypomina mi moje dzieciństwo, a zarazem koszmarny, bo dostaję gęsiej skórki na samą myśl, że zaraz będzie mnie swędzieć skóra od tego kurzu, który jest tworzony przez kombajn.
Na Zaniemyśl jedynie rzuciłem okiem i zaraz wracałem w kierunku Kórnika. Miałem małą zagwozdkę z tym, którędy mogę wrócić do Poznania. Słońce zdążyło zajść zanim znalazłem się w Kórniku, więc drogi leśne omijałem z daleka. Wypadło na jakąś drogę przez podpoznańskie wsi, ale nie był to najlepszy wybór. Trwa tam wielka budowa lub przebudowa systemu kanalizacji, wodociągów czy czegoś innego ciągnącego się pod ulicami. Z tego powodu asfalt został w wielu miejscach zerwany i zamieniony na piach. Było też kilka miejsc o ruchu wahadłowym, ale ponieważ był zmrok, to mało kto zwracał uwagę na sygnalizację świetlną. Ta cała przebudowa ciągnęła się jeszcze przez kawał drogi w Poznaniu.
Do domu dojechałem bezpiecznie, choć miasta robią duży błąd, budując drogi dla rowerów. Mijani przeze mnie rowerzyści (albo raczej ja mijany przez nich) nie patrzą na światła i potem lament, że kierowcy aut są niekulturalni wobec tych wynaturzeńców. To miasto jest nieprzyjazne.
Jako że na liczniku miałem nieco ponad 98 km, to pojechałem jeszcze na Osiedle Sobieskiego, aby dokręcić do setki. Zabrakło mi 50 m, gdy dotarłem pod mój blok, ale to też się dało załatwić.

Więcej na Zaniemyśl

Janowiec Wielkopolski

$
0
0
Dzisiaj było tak upalnie, że na rower zdecydowałem się wyjść dopiero po godz. 15. I chociaż w planie miałem ponad 130 km jazdy, to nie zmieniłem zdania i wyruszyłem w kierunku Janowca Wielkopolskiego.
Na początku jechało się typowo, jak to po asfalcie. Kawałek za Poznaniem w końcu pojawiły się chmury, jednak chociaż słońce zniknęło, to temperatura nadal wynosiła ponad 30°C. Dopiero gdy dojechałem do Mielna i wjechałem do lasu, temperatura zaczęła maleć. Pojawił się za to inny problem – jusznica deszczowa. Ten krwiożerczy owad tylko czyhał, abym wjechał w teren. Nie narzekałbym tak bardzo, gdyby droga była przejezdna i mógłbym rozpędzić się, uciekając. Tutaj tak się nie dało. Droga na całej szerokości była tak zniszczona, jakby przejechało po niej 50 czołgów. Wytelepało mną po wsze czasy. Dopiero za pierwszym zakrętem droga zaczęła nabierać kształtu. W końcu też mogłem zacząć uciekać przed tymi bestiami, a z chwili na chwilę goniło mnie coraz więcej tych małych, niegodziwych krwiopijców. To jakaś masakra. Nie odwiedzę więcej Zielonki, skoro są tam takie fatalne warunki do jazdy.
W Dąbrówce Kościelnej zaczął się asfalt i miałem spokój z owadami. W Kiszkowie zakręciłem się wokół Rynku, żeby znaleźć drewniany kościół, koło Kłecka przejechałem przez Wilkowyję (prawie jak WIlkowyje), a na wjeździe do Janowca Wielkopolskiego zauważyłem krótszą drogę do Rzymu. Może moja chęć odwiedzenia Rzymu sprzed trzech lat zrealizuje się w nie tak długim czasie?
Jedynie przejechałem przez Janowiec Wielkopolski i już byłem w drodze do Poznania. Musiałem się spieszyć, bo było późno, a przede mną jeszcze tyle kilometrów. Jak na złość te bąki znów się pojawiły, i to tak perfidnie, że na drodze asfaltowej. Już nie ma bezpiecznego miejsca, aby się przed nimi skryć. Najgorsze, że asfalt się szybko skończył, a powróciły piaszczyste, rozjechane przez 20 czołgów drogi terenowe.
Choć miałem dość terenu, to wjechałem w Popowie Kościelnym w jeszcze jedną drogę terenową. Tamtejszy piach był tak głęboki, a owady tak agresywne, że się zbuntowałem i więcej w żaden inny teren nie miałem zamiaru wjechać. Skręciłem na Skoki, a potem drogą wojewódzką przez Murowaną Goślinę (ta obchodziła dzisiaj swoje urodziny i przez centrum można było się przedostać tylko pieszo) dotarłem do Poznania. Po drodze przejechałem przez kilkanaście dróg dla rowerów, ale jechało się lepiej niż po piachu. Jak ja dawno jeździłem po zmroku...

Więcej na Janowiec Wielkopolski

Nocą po parkach poznańskich

$
0
0
Kolejny upalny dzień. Było tak gorąco, że strasznie zwlekałem z wyjściem. Po południu poszedłem dokończyć wymianę linek i pancerzy, i tak mi to zeszło długo, że na rowerze znalazłem się tuż po godz. 21. Mogłem wyjść najwyżej na godzinę i pomyślałem, żeby pojechać do parku.
Pomysł był mało udany. Miałem nadzieję, że po zmroku nie spotkam tam żadnych wycieczkowiczów, a okazało się, że nie tylko tam byli, ale też nie mieli świateł. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?
Do domu wróciłem podobną drogą. Nie wiem czemu wybrałem drogę dla pieszych i rowerów. Rozjazd po tak krótkim dystansie nie był chyba potrzebny. Mogłem się mniej denerwować, jadąc drogą, którą wracam z pracy. Mam dość tego miasta.

Więcej na Nocą po parkach poznańskich

Rogoźno

$
0
0
Wczorajsza prognoza wskazywała na deszczowe popołudnie. Dzisiaj rano pozostały jedynie przelotne opady i 10-procentowe zachmurzenie. Trzeba było wykorzystać przerwę w deszczowej pogodzie i wybrać się do gminy, którą chciałem zaliczyć na początku tego tygodnia.
Jako że ostatnio dużo padało, to postanowiłem nie wybierać terenu. Wjechałem tylko do lasu komunalnego i przekonałem się ile jest kałuż. Aby zaoszczędzić sobie trudu czyszczenia roweru, pojechałem do Biedruska asfaltem. Minąłem sporo rowerzystów. Potem przez Murowaną Goślinę, aż do samego Rogoźna. Droga była mało ciekawa. Słońce najczęściej chowało się za chmurami, ale temperatura utrzymywała się bez przerwy wysoko ponad 30°C.
W Rogoźnie nie ma dróg dla rowerów, a główne ulice są w strasznym stanie. Prawdopodobnie chcieli zaoszczędzić na częstej wymianie asfaltu i użyli innej mieszanki, która niestety tworzy fałdy na skraju jezdni. Jako że było gorąco, to nie zatrzymywałem się na długo. Do Poznania skierowałem się oczywiście inną drogą, aby zbadać nowe rejony. W Mściszewie nawet zdecydowałem się na wjazd na obwodnicę Murowanej Gośliny. Nie najgorszy widoczek się z niej rozciąga, ale nie podziwiałem go długo, bo jusznice deszczowe szybko mnie wywęszyły. Do Poznania dotarłem ciasną drogą wojewódzką przez Koziegłowy. Blachosmrody powinny być produkowane jednoosobowe, bo po co takie duże dla jednej osoby? A jakże byłoby to praktyczne podczas wyprzedzania rowerzystów. Po prostu powinienem opatentować ten pomysł!

Więcej na Rogoźno

Do rezerwatu Gogulec

$
0
0
Prognoza pogody na dzisiaj była bardzo niedobra. Zapowiadała deszcze po południu, dlatego starałem się wykorzystać czas i wyjść na krótką jazdę. Nie chciałem, aby ulewa złapała mnie gdzieś daleko, więc wybrałem się na żółty rowerowy szlak Do rezerwatu Gogulec.
Wiedzie on z Poznania do Obornik, ale to było za daleko, jak na dzisiaj. Może kiedyś okrążę poligon Biedrusko i przejadę cały ten szlak. Sama droga nawet mi się podobała. Nie była mocno piaszczysta, a po ostatnich deszczach jakoś lepiej się jechało.
Miałem dojechać tylko do drogi dla rowerów, którą kiedyś zauważyłem podczas jazdy do Wronek, ale z ciekawości dojechałem aż do Chludowa, gdzie ta terenowa droga dla rowerów się kończy. Z powrotem skierowałem się na drogę krajową, która po pewnym czasie zamieniła się w drogę ekspresową bez możliwości wjazdu rowerem. Na szczęście drogi serwisowe poprowadziły mnie do Złotkowa, skąd dotarłem do drogi przez poligon. Postanowiłem odrobinę sobie wydłużyć jazdę, ale jednocześnie podnieść sobie średnią. Jechałem średnio 27–32 km/h. Na krótkich dystansach jakoś mnie to mocno nie męczy, ale gdy postanowiłem dogonić jednego rowerzystę, który jechał przede mną przez poligon, to nie wierzyłem. Chociaż pędziłem z tak wysoką, jak na mnie średnią, to dogoniłem go dopiero w Biedrusku. Okazało się, że to kolarz, który akurat zwolnił, aby odpocząć. Jeżeli tacy rowerzyści będą brać udział w Poznań Bike Challenge, to ja na liście finalistów znajdę się gdzieś na szarym końcu.
Do domu powróciłem asfaltem, potem zrobiłem rozjazd w lesie komunalnym. Dzień był strasznie upalny, a gdy tylko wjechałem do tego lasu, to odczułem taką ulgę. To chyba najlepsze miejsce, aby spędzać czas w taki gorąc. O dziwo ludzi nie było tam za dużo.

Więcej na Do rezerwatu Gogulec

Górna granica cywilizacji - Butorowy Wierch i okolice (Tatry i... konwencjonalny dwukołowiec. ...

$
0
0
Tym razem postanowiłem przełamać MONOtematyczne przełamywanie konwencji za pomocą czegoś konwencjonalnego.
Czwarty sezon w Tatrach, kilkanaście odcinków na monocyklu, i w końcu pierwszy raz na zwykłym rowerze, co w moim przypadku jest zdecydowanie niekonwencjonalne. ;)
Rower nawet gorzej, niż zwykły: stary, dojechany góral od Górali u których mieszkałem - skapciałe opony, zgrzytający napęd i takie luzy na kołach, że niemożliwością było wyregulować hamulce tak, ażeby nie ocierały. Oj, nie ułatwia to stromych podjazdów...
Niedomagania roweru uniemożliwiły mi niestety miarodajne porównanie podjeżdżania na mtb i na mono po znanych sobie trasach.
Skądinąd i tak są to doznania nieporównywalne. ;]

Z nizinnego nawyku, jak podjazd był umiarkowany (centrum Kościeliska) to cisnąłem ostro na blacie, a jak było stromo (wjazd na Gubałówkę), to równie ostro na środkowej tarczy, co przy takim sprzęcie i znacznej przewlekłości podjazdu skończyło się opłakanie - nie zatrzymałem się, ale ostatni kilometr pełzłem "z jękiem, ze łzami", na młynku, ok. 5km/h. I cały czas lękliwie oglądałem się za siebie, czy nie dogania mnie jakiś szalony monocyklista. ;D;D Na szczęście nie dogonił ;) a ja zacząłem się napawać powszechnie niedocenianą górną granicą polskiego osadnictwa.
Na górnym końcu Salamandry zawsze 90% ludzi pobieża na Gubałowski deptak, 9% na szczyt Butorowego (bo jest tam tylko wyciąg krzesełkowy) i tylko naprawdę nieliczni zagłębiają się w "zapomniany świat" po przeciwnej stronie tegoż...
Olśniewająca rezydencja na zboczu Gubałówki *-*
Olśniewająca rezydencja na zboczu Gubałówki *-* © mors
Spalona chałupa na zboczu Gubałówki
Spalona chałupa na zboczu Gubałówki © mors
Tamże
Tamże © mors
Uczciwy podjazd (zbocza Gubałówki)
Uczciwy podjazd (zbocza Gubałówki) © mors
Wczoraj pomykałem tamże na jednym kole
Wczoraj pomykałem tamże na jednym kole © mors

Jadziem na Butorowy:
Najprawdopodobniej najwyżej położony zamieszkany dom w Polsce (Butorowy Wierch, dawny bar)
Najprawdopodobniej najwyżej położony zamieszkany dom w Polsce (Butorowy Wierch, dawny bar) © mors
1155m - mieszkałbym!
Do niedawna był tamże przybytek z jadłem i napitkiem, ponoć nawet z noclegami. Ktoś se odkupił i ma...

Widok ze szczytu Butorowego Wierchu (1160)
Widok ze szczytu Butorowego Wierchu (1160) © mors
Dawny ski-serwis, trzy palce poniżej szczytu Butorowego Wierchu (1160m) - najprawdopodobniej najwyżej położony budynek wśród terenów ogólnodostępnych w Polsce
Dawny ski-serwis, trzy palce poniżej szczytu Butorowego Wierchu (1160m) - najprawdopodobniej najwyżej położony budynek wśród terenów ogólnodostępnych w Polsce © mors
Oj, jak bym odkupował! Oj, jak bym mieszkał! ;)

Wyżej się już nie da, ale to jeszcze nie to - końcówka wyciągu krzesełkowego oznacza spory ruch i hałas w niebezpiecznie małej odległości.
Wracamy na rozstaje dróg i jedziemy, już zupełnie bez ludzi za Butorowy...
Dzika droga przez pół-dzike grzbiety
Dzika droga przez pół-dzike grzbiety © mors
i oto i one, znałem je tylko z bardzo dokładnych map i kilka lat myślałem o ich nawiedzeniu...
Chałupy za Butorowym Wierchem - najprawdopodobniej najwyżej położone zwykłe domy mieszkalne
Chałupy za Butorowym Wierchem - najprawdopodobniej najwyżej położone zwykłe domy mieszkalne © mors
Opuszczone, ale zero dewastacji - dowód, jak niewiele ludzi zachodzi tamże..
Numer dwa
Numer dwa © mors
... i numer jeden - zamieszkałbym!
... i numer jeden - zamieszkałbym! © mors

Tu i ówdzie znajdowały się jeszcze domowe sprzęty, tak w chałupach jak i obejściu, ale jakie, to nie zdradzę, musicie sobie sami odkryć. ;)

Ok. 1130m npm. Było pochmurno, ale zaczęły właśnie przebijać się pierwsze promienie słońca, które - pomimo środka lata - zupełnie nie grzały, a wręcz przeciwnie, było chłodno i rześko.
Rekord ciepła dla Zakopca to ponoć 30,8*C. Tutaj jesteśmy 300m wyżej, wiec teoretycznie na 30* nie ma najmniejszych szans choćby i w największe upały. :D Tak to można sobie pożyć...
Co ciekawe, akuratnie żem utrafił tamże na akcję aktualizacji map topograficznych Podhala:

Aktualizowałbym!
- więc oczywiście zacząłem molestować tychże topografów co a jak, ale byli mniej zorientowani ode mnie. xD

Kawałek poniżej (bez dojazdu!) znajdują się ostatnie zwyczajne, zamieszkane domy:
Pełen wypas - wyżej się już nie da, chyba że w lasach albo parkach narodowych
Pełen wypas - wyżej się już nie da, chyba że w lasach albo parkach narodowych © mors
Zero turystów, zero komerchy, zero cywilizacji i zero upałów! Też bym mieszkał! ;p
Też była pod wrażeniem ;)
Też była pod wrażeniem ;) © mors

Palce lizać... albo nozdrza. ;)


Nie tylko ja doglądałem tych krów ;)

Widoczna na horyzoncie przecinka w lesie to widok na szczyt Butorowego. Jutro będę spozierał przez nią w drugą stronę i to razem z monocyklem. :)

Rachityczna jabłonka na zboczu Butorowego (ok. 1120) - owocowe drzewko kilkadziesiąt metrów poniżej górnej granicy drzew liściastych. Domniemywam, że najwyższej położona w Polsce :)
Rachityczna jabłonka na zboczu Butorowego (ok. 1120) - owocowe drzewko kilkadziesiąt metrów poniżej górnej granicy drzew liściastych. Domniemywam, że najwyższej położona w Polsce :) © mors
Wyżej, niż niejedna góra, ot chociażby całe Izery...



Więcej na Górna granica cywilizacji - Butorowy Wierch i okolice (Tatry i... konwencjonalny dwukołowiec. Sezon IV, odc. 4)

Kleipeda-Vente

$
0
0
Kleipeda – Vente
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.



Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.


Zegar z izby

Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.

Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…

Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma. 


Wodniacka przystań

Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.

Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.


Litewskie pola naftowe

Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".


Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po  drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel,  lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).



Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała. 



Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę. 
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację. 

http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...


Więcej na Kleipeda-Vente
Viewing all 9327 articles
Browse latest View live