trasa
Na wycieczkę ruszam rano. Wstawanie nie jest łatwe, ale w końcu, dzięki motywacji Agusi, idzie mi i staje na nogi. Ubieramy się i ruszamy do miasta. Plan? Nie ma planu mam odprowadzić ją do pracy i pojechać po wędlinę.
Po nocnych opadach śniegu i wczorajszej gołoledzi w okolicach lasu pozostała biało-szklana rozjeżdżona i przymarznięta warstwa lodu i śniegu. Przy wyjeździe na ulicę Kwiatową z lasu, łapie a łuku lekki poślizg i cudem omijam wielką kałużę. No czysta profeska z tym driftem na lodzie nie położyło mnie jeszcze tej zimy ( do czasu) ;)
W mieście – makabra na ścieżkach lód i resztki śniegu. Odprowadzam Agnieszkę do pracy i ruszam na miasto kupić wędlinę. Nie ma ludzi jeszcze na dzielnicy, więc się kręci przyjemnie a Piłsudskiego wyjątkowo pusta jak na Sobotę. Po zakupach w planie mam pedałowanie ścieżkami Legionowa przejeżdżam jednak przez przejazd i ulicą Kolejową mknę z wiatrem na Wieliszew. Jadę jak nigdy. Lekkie odlodzenia pojawiają się gdzieniegdzie, ale bagatelizuje to bo prędkość nie spada poniżej 25-27km/h więc jak to się mówi „jakoś przelecę przez to”. Dopóki jadę na wprost nie ma problemu. Na odcinku koło oś Piaski wpadam na ścieżkę i to mój kardynalny błąd. Na jednym z ciasnych oesów tego dziwnego tworu z kostki, tuż za przejazdem kolejowym bocznicy, wpadam w poślizg i ląduje na trawniku. Robie to równie profesjonalnie co świnia w zaprzęgu i z głośnym łoskotem wypadam z trasy.
Jedna kobieta co to szła gdzieś z przeciwka podchodzi i wyjmuje telefon. Myślę sobie, będzie mi zdjęcia robić? Podnoszę się z ziemi a ona do mnie.
- niech pan nie wstaje!
- co u licha? Niemcy? Czołgi? – myślę w duchu i gramole się na nogi podnosząc rower.
- powiedziałam żeby pan się nie ruszał. – ripostuje kobieta zdecydowanym tonem nie znoszącym sprzeciwu. Przez moment nawet poczułem się winny i nawet chciałem znów kłaść się na ziemi, ale nurtowała mnie taka jej złość.
- Spokojnie nic mi nie jest – cedzę „badając jej intencje”.
- Na pewno? - odpowiada stanowczo, niczym nauczycielka sprawdzająca czy zwolnienie z WF to nie fałszywka - Bo jak pan potrzebuje pomocy to ja po pogotowie zadzwonię, mógł sobie pan coś zrobić
- E tam troszkę za szybko w zakręt wszedłem - odpowiadam w sumie zgodnie z prawdą. Nie mam jednak pewności co do stanu zdrowia, bo nic nie boli ale grzmotnąłem mocno. Przez chwile mnie nawet zatkało i powietrza nabrać nie mogłem.
Nie jest uspokojona moimi słowami i patrzy na mnie uważnie. Nie zrażony upadkiem otrzepuje dziarsko do końca i sam sprawdzam, czy nic nie rozwaliłem sobie, ani Śnieżnikowi. Efekt? Nic się nie stało… Polacy nic się nie stało! No to ruszam dalej. Na ścieżce do Wieliszewa adrenalinę postanawiam przełożyć w prędkość. Na tym odcinku osiągam bowiem nawet 35km/h. Jest mi ciepło i przyjemnie, choć momenty „oesów” mam teraz na uwadze w szczególności. Na odcinku od Wieliszewa do Ronda w Zegrzu droga rowerowa jest oblodzona i zaśnieżona. Od mokradełm wyraźnie w nocy biła wilgoć, która osadziła się na ziemi. Leży tez sporo gałązek po wichurze. Jedna większą leżącą w poprzek drogi odkładam na bok.
Do Nieporętu znów z wiatrem i znów ekspresowo. Nie wiedzieć kiedy prześlizguje się do Ryni. Tam porzucam piękny asfalt i skręcam na ”wioski”. Poza sezonem nie jest tam tak pięknie, wyludnione osiedla działkowe i puste przystanie rybackie sprawiają wrażenie opuszczonego miasta. Las śpi, nie ma śpiewu ptaków a rybaków wygnał mroźny wiatr z nad wałów rzecznych.
Pędzę z wiatrem do Zaubic a dalej do Kuligowa, gdzie przelatuje na pełnym gazie. W Józefowie skręcam na Radzymin. Wiatr się zmienia i jedzie się gorzej - dmucha z boku i czasem w twarz. Jest opcja popędzenia na Łochów i Tłuszcz, ale przypominam sobie, że Agnieszka do 13 ej pracuje więc nie chce aby sama w domu siedziała. Decyduje się za Radzyminem zrobić nawrót.
Niestety od momentu wjechania do miasta jedzie się źle. Dmucha, wieje, a brak otaczających lasów sprawia, że prędkość niejednokrotnie spada do 12km/h. 12-15km/h takie prędkości ukręcam jeszcze w mieście, dopiero od Beniaminowa w lasach jakoś nabieram drugiego oddechu i wchodzę na 17.
Powrót się dłuży, i ciągnie jak guma… jeszcze 20km… jeszcze 15… jej dopiero do Białobrzegów dojeżdżam. Wmuszam w siebie kolejne obroty korbą. Nie mam mp3 bo nie planowałem takiej trasy. Nie mam jedzenia i picia, bo nie planowałem takiej trasy… nie mam sił bo... nie planowałem takiej trasy. I tak oto cała nieplanowość obraca się przeciwko mnie. Kusi mnie MC Donald w Nieporęcie, ale czas goni. Chcę jeszcze do domu dojechać i zjeść coś zanim po Age pojadę.
Mijam więc z bólem ten Fast Food mamiony jego zapachami frytury, i toczę się w silnym wietrze do Zegrza. 10km/h 12km/h, rany jak dmucha. Mijam plażę, znów mam obraz ilości kilometrów przed oczami. Orkan w mieście i lesie a na otwartej przestrzeni to inna bajka. Szarpie mną jak jakimś kagankiem na wietrze. Od Zalewu podmuchy są naprawdę silne a mijające auta wcale nie ułatwiają utrzymania równowagi. Ktoś powie: „Z Nieporętu to miałeś rzut beretem”, jasne! Tak się mówi z ciepłego siedzenia przed komputerem patrząc na niebieski ślad na mapie. Ja jednak miałem dużo więcej niż te kilkanaście kilometrów do domu.
Wtaczam się na ścieżkę w Wieliszewie, ten sam wiatr co mnie pchał nią jak rakieta, teraz sprawia, że go nienawidzę. Kiedy w porywach stawia mnie do 8km/h, staje i zbieram siły. Stoję tak a wiatr wieje. Auta raz na jakiś czas mnie mijają, a ja stoję. Ludzi dookoła brak, rowerów brak, tylko ja stoję sobie na ścieżce. Wreszcie wsiadam znów i pedałuje – jest poprawa 11-12km/h. Szaleństwo i demon prędkości – Kuźwa;/
Do legionowa wjeżdżam ścieżką, na oesie gdzie leżałem nie ma śladu po lodzie. Bo ja wiem? Wywiało go? Termometr na liczniku wskazuje 0.5 na plusie. Może temperatura i silny wiatr naprawde wysuszyły lód, zanim wróciłem do domu?
Do domu? Chciałbym, przede mną jeszcze całe miasto do przejechania. Przez os. Piaski tocze się nieomal jak kandydat na prezydenta w USA, dostojnie i na tyle wolno aby każdy mógł mi pomahać. Mam wrażenie, że gdyby ktoś szedł obok, tarasowałbym mu drogę na tym chodniku. Ulicą nawet nie jadę, bo pęd mijających mnie aut, trochę miota, pyzatym, nagłe zatrzymanie się na ulicy, może być źle odebrane przez „przyjaznych” kierowców.
Premia Górska – Wiadukt.
Wtaczam się 5km/h a podjazd wydaje się jak jakaś przełęcz w górach. Nie patrzę przed siebie a to nei dobrze, bo w ostatniej chwili dostrzegam jadącego z przeciwka Emeryta. Gna jak szatan na składaku w dół wiaduktu i z wiatrem. Mijamy się na centymetry a mi adrenalina dodaje kopa.
Do domu wtaczam się zadowolony i zmęczony. Po zdjęciu kurtki siadam na podłodze i opieram się o ciepły grzejnik. Popijając herbatę z sokiem malonowym dochodzę do siebie. To była naprawdę trudna, trasa… Znów wyszło nieprzygotowanie i lekkomyślność. Nie ma tego złego… nie utknąłem w lesie, ale dawno się tak nie umordowałem na tak niewielkim dystansie.
Więcej na Męczennik na rowerze - Czyli pożegnanie Ksawerego