Zauważyłem ostatnio (o zgrozo! ;)), że mój bikelog często więcej ma z bloga niż z bajka; jednak nie przeszkadza mi to. I niech tak zostanie. Amen.
W nocy kiepsko spałem, drugą noc z rzędu. Ale wiem dlaczego i tegoż się spodziewałem. Mój wybór, trzeba cierpieć.
Nie mniej jednak fajnie jest zasypiać o 4. nad ranem, z umysłem pełnym różnorakich lęków, a budzić się tuż po 7. I to nawet wypoczętym. I, przede wszystkim, z czystym umysłem. Pięknym umysłem. Gotowym do działań.
Po sporym czasie zastoju sprawy ze sprzedażą mieszkania znów wystawiłem ogłoszenie.
Mija chwila, druga, trzecia.
Kilkanaście (!) zwrotnych maili z zapytaniem o szczegóły, o zdjęcia, o kontakt... Takie tam podstawowe sprawy.
Odsiałem wstępnie tych, którzy nie potrafili się podpisać imieniem i nazwiskiem, a potem tych, którzy zaczęli maila od "Witam!". Kurwa, na Boga, witać to mogę ja was (albo wy mnie) w swoich progach, domach, mieszkaniach, celach. Ale nie w mailu! Dżizaskurwajapierdolę!
Ostatecznie zostało kilka osób, które po oglądnięciu zdjęć i przeczytaniu dokładnego opisu, nadal chciały.
Ostatecznie stanęło na tym, że w sobotę jestem umówiony na oględziny z dwiema parkami. Najpierw w samo południe, a następnie dwie godziny później.
Najważniejsze, że coś się ruszyło. Jedna dziewczyna, z którą rozmawiałem wydaje się być bardzo konkretna i (co najważniejsze) napalona na mieszkanie. I dobrze. Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie.
Najważniejsze jednak- być dobrej myśli, że chociaż ten rozdział życia uda się zamknąć. Z jako takim hepiendem.
Potem powrót do szukania pracy.
Pod latarnią najciemniej. Szkoda, że dopiero zajrzałem w tą ciemnicę, bo ogłoszenie wisiało od pierwszego dnia lutego... Tak blisko, a tak daleko...
Mimo to nadal dobrej myśli.
Jeżeli dość szybko uda mi się sprzedać to mieszkanie, to będę mógł sobie pozwolić na jeszcze jeden miesiąc "intensywnych" poszukiwań zatrudnienia, a do tego może nawet zakupić fajnego full'a ;)
Nie, tfuuu... Nie dzielę skóry na niedźwiedziu.
Przecież on jeszcze biega.
O 14. spotkałem się z Browarem w rowerowni.
(Wiem, że znam go od czasów, gdy pomykaliśmy na składakach, zanim jeszcze zaczął się nasz punkowy bunt, zanim powstało CRK i w ogóle to wszystko... Ale dlaczego tylko ja (i kilka zaprzyjaźnionych osób) wiedzą, że Browar, to BROWAR?! :D )
Ostatnio wpadliśmy na plan, że trzeba się zgadać w tygodniu i zrobić TO:
Pacjent: stalowa rama (bodajże od Scott'a, połowa lat '90)
Diagnoza: złamana sztyca, której nie da się normalnie wyciągnąć, wypiłować, przepiłować... No nic się nie da.
Leczenie: Kret. Tak, ten do udrożniania rur.
Żeby nie było- NIE PRÓBUJ TEGO W DOMU! ;)
Kreta rozpuściliśmy w niewielkiej ilości wody (pól kilograma granulatu na ok trzy czwarte litra wody). Trochę pobuzowało i małymi dawkami wlewaliśmy we wiadome miejsce.
Smród niemiłosierny. Pali w nosie, gryzie w oczy i w gardle.
Poczekaliśmy, aż wszystek roztworu wypłynie i potem kilka uderzeń młotkiem i poooooszło! :)
Mission completed. Nawet z sukcesem :)
Gdyby ktoś jednak chciał spróować tego samemu, to najważniejsza uwaga: ten "patent" działa tylko (TYLKO!!!) w przypadku, gdy rama jest stalowa, a sztyca aluminiowa.
(W pozostałych przypadkach musi starczyć przepołowienie sztycy od wewnątrz cienkim brzeszczotem, albo spisanie ramy na straty...).
Potem zrobiłem Browiemu stery w jego Rocky Mountain'ie. Dość ciekawa zagwozdka, ale podołałem ;)
A potem do F.
I tu kończy się dobre, a zaczyna bardzo niedobre.
Od ponad roku brat F. choruje na raka kości. Niedawno amputowali mu nogę. Właściwie, to "wyłeżczkowali" przy samej miednicy, tak wszystko było przeżarte raczyskiem.
Okazało się, że ma przerzuty na płuca. I to takie, że gdy zapytałem M. co u niego, jak w szpitalu, kiedy wychodzi, ta odpowiedziała: "Taaa, chyba prosto na Osobowice."
Dzień? Dwa? Tydzień? Miesiąc? No, może pół roku...
Chłopak rocznikowo początek lat '90.
A tyle kurwstwa ta Ziemia (z)nosi.
"Nie ma co narzekać, inni mieli wojnę w Bośni..."?
:|
Więcej na Dobrze i bardzo niedobrze.
W nocy kiepsko spałem, drugą noc z rzędu. Ale wiem dlaczego i tegoż się spodziewałem. Mój wybór, trzeba cierpieć.
Nie mniej jednak fajnie jest zasypiać o 4. nad ranem, z umysłem pełnym różnorakich lęków, a budzić się tuż po 7. I to nawet wypoczętym. I, przede wszystkim, z czystym umysłem. Pięknym umysłem. Gotowym do działań.
Po sporym czasie zastoju sprawy ze sprzedażą mieszkania znów wystawiłem ogłoszenie.
Mija chwila, druga, trzecia.
Kilkanaście (!) zwrotnych maili z zapytaniem o szczegóły, o zdjęcia, o kontakt... Takie tam podstawowe sprawy.
Odsiałem wstępnie tych, którzy nie potrafili się podpisać imieniem i nazwiskiem, a potem tych, którzy zaczęli maila od "Witam!". Kurwa, na Boga, witać to mogę ja was (albo wy mnie) w swoich progach, domach, mieszkaniach, celach. Ale nie w mailu! Dżizaskurwajapierdolę!
Ostatecznie zostało kilka osób, które po oglądnięciu zdjęć i przeczytaniu dokładnego opisu, nadal chciały.
Ostatecznie stanęło na tym, że w sobotę jestem umówiony na oględziny z dwiema parkami. Najpierw w samo południe, a następnie dwie godziny później.
Najważniejsze, że coś się ruszyło. Jedna dziewczyna, z którą rozmawiałem wydaje się być bardzo konkretna i (co najważniejsze) napalona na mieszkanie. I dobrze. Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie.
Najważniejsze jednak- być dobrej myśli, że chociaż ten rozdział życia uda się zamknąć. Z jako takim hepiendem.
Potem powrót do szukania pracy.
Pod latarnią najciemniej. Szkoda, że dopiero zajrzałem w tą ciemnicę, bo ogłoszenie wisiało od pierwszego dnia lutego... Tak blisko, a tak daleko...
Mimo to nadal dobrej myśli.
Jeżeli dość szybko uda mi się sprzedać to mieszkanie, to będę mógł sobie pozwolić na jeszcze jeden miesiąc "intensywnych" poszukiwań zatrudnienia, a do tego może nawet zakupić fajnego full'a ;)
Nie, tfuuu... Nie dzielę skóry na niedźwiedziu.
Przecież on jeszcze biega.
O 14. spotkałem się z Browarem w rowerowni.
(Wiem, że znam go od czasów, gdy pomykaliśmy na składakach, zanim jeszcze zaczął się nasz punkowy bunt, zanim powstało CRK i w ogóle to wszystko... Ale dlaczego tylko ja (i kilka zaprzyjaźnionych osób) wiedzą, że Browar, to BROWAR?! :D )
Ostatnio wpadliśmy na plan, że trzeba się zgadać w tygodniu i zrobić TO:
Pacjent: stalowa rama (bodajże od Scott'a, połowa lat '90)
Diagnoza: złamana sztyca, której nie da się normalnie wyciągnąć, wypiłować, przepiłować... No nic się nie da.
Leczenie: Kret. Tak, ten do udrożniania rur.
Żeby nie było- NIE PRÓBUJ TEGO W DOMU! ;)
Kreta rozpuściliśmy w niewielkiej ilości wody (pól kilograma granulatu na ok trzy czwarte litra wody). Trochę pobuzowało i małymi dawkami wlewaliśmy we wiadome miejsce.
Smród niemiłosierny. Pali w nosie, gryzie w oczy i w gardle.
Poczekaliśmy, aż wszystek roztworu wypłynie i potem kilka uderzeń młotkiem i poooooszło! :)
Mission completed. Nawet z sukcesem :)
Gdyby ktoś jednak chciał spróować tego samemu, to najważniejsza uwaga: ten "patent" działa tylko (TYLKO!!!) w przypadku, gdy rama jest stalowa, a sztyca aluminiowa.
(W pozostałych przypadkach musi starczyć przepołowienie sztycy od wewnątrz cienkim brzeszczotem, albo spisanie ramy na straty...).
Potem zrobiłem Browiemu stery w jego Rocky Mountain'ie. Dość ciekawa zagwozdka, ale podołałem ;)
A potem do F.
I tu kończy się dobre, a zaczyna bardzo niedobre.
Od ponad roku brat F. choruje na raka kości. Niedawno amputowali mu nogę. Właściwie, to "wyłeżczkowali" przy samej miednicy, tak wszystko było przeżarte raczyskiem.
Okazało się, że ma przerzuty na płuca. I to takie, że gdy zapytałem M. co u niego, jak w szpitalu, kiedy wychodzi, ta odpowiedziała: "Taaa, chyba prosto na Osobowice."
Dzień? Dwa? Tydzień? Miesiąc? No, może pół roku...
Chłopak rocznikowo początek lat '90.
A tyle kurwstwa ta Ziemia (z)nosi.
"Nie ma co narzekać, inni mieli wojnę w Bośni..."?
:|
Więcej na Dobrze i bardzo niedobrze.