Dziś z rana znowu piękna pogoda, ale prognoza zapowiadała nawet deszcze. No nic, trzeba było to w pełni wykorzystać, że nie pada i tak też się stało, ale od początku.
Na google sobie obczaiłem taką trasę, żeby poczuć się jak kolarze w tym roku na Giro Italia, a dokładniej moim głównym celem był ten finałowy podjazd:
Na mapie cała ta trasa wyglądała zdecydowanie łatwiej niż w realu, ale do rzeczy.
Ruszam jakoś o 10:30 z kwatery i w zasadzie od razu zaczynam podjazd pod Passo Valparola (2193 m nmp), profil wygląda tak:
Oj potrzebowałem trochę czasu żeby rozkręcić po wczoraj nogi i złapać dobry rytm, ale jak się to udało to kręciłem aż miło, wyprzedzałem tylko kolarzy i nikt nawet nie próbował siadać na koło. Żeby była jasność ja nie szalałem i wszystko szło elegancko pod progiem, tutaj trzeba nogi oszczędzać, bo jak odetnie to można sobie do rowu usiąść, na płaskim jeszcze jakoś można dojechać do domu, ale tutaj to mission impossible.
No i przyznam, że te 13,5 km poszło w sumie dość gładko i bardzo szybko zleciało, dłużyło się tylko na początku.
Kilka fotek z przełęczy:
Do góry zimno jak diabli, szybko się ubieram, czyli kurtka oraz długie rękawiczki i rozpoczynam dłuuuugi zjazd aż do Cortina d'Ampezzo. Długo się jedzie, pomimo ciepłego ubioru jest mi dość zimno, po drodze mijam odbicie na Passo Giau, gdzie wczoraj zjeżdżaliśmy i lecę jeszcze następne 6 km w dół. Zatrzymuję się przed samą Cortiną d'Ampezzo skuszony widokami i robię kilka fotek, trzeba przyznać, że miasteczko jest przepięknie położone:
Teraz zjeżdżam już do samej Cortiny, jest tu naprawdę pięknie, przejeżdżam przez miasteczko i w zasadzie od razu zaczynam podjazd na Passo Tre Croci (1809 m npm), profil wygląda tak:
Bardzo fajny podjazd, od samej Cortiny jest sztywno, nawet pod kilkanaście procent, potem jednak elegancko puszcza. Nad górami już widać ciemne chmury, co nie nastraja optymistycznie ale oczywiście jadę dalej. Dobra kadencja, podjazd schowany w lesie i nogi kręcą bardzo ładnie. Ani się obróciłem, a już byłem do góry i pstryknąłem kilka fotek (widokowo to tu za bardzo niestety nie było):
Stąd już kieruję się na Jezioro Misurina, gdzie zaczyna się główny punkt dzisiejszego programu, czyli podjazd na Tre Cime Lavaredo (2340 m npm), gdzie w tym roku usytuowana była meta najcięższego etapu Giro Italia. Myślę, że jeśli chodzi o trudność, to najlepiej oddaje to profil:
Nad samo jezioro z Passo Tre Croci jest zjazd i trochę płaskiego, mijam piękne jeziorko i już zaczynam podjazd. Na początku jest trudny odcinek długości mniej więcej 1 kilometra ze średnim nachyleniem ponad 11%, ciągnie się to długo i nie mogę sobie wyobrazić jak w takim razie będzie wyglądać rzeźnicka końcówka ;)
No ale to jakoś wyjeżdżam na 34/27, teraz jest trochę płaskiego przy kolejnym jeziorku, nawet krótki zjazd no i zaczyna się... MASAKRA, można powiedzieć że to nasza Przełęcz Karkonoska, 4 kilometry ze średnim nachyleniem 12-15%, trzeba dodać że to wartość uśredniona, Garmin chwilami pokazywał 20%. Podjazd to prawdziwy kiler, no jedzie człowiek i się masakruje. To co mi bardzo pomaga to mijanie kolejnych kolarzy i jak mijałem jednego w oddali majaczyła się sylwetka kolejnego, czyli zasada małych celów - dojść następnego i tak w kółko. W sumie jak patrzyłęm na innych to mi podjazd szedł świetnie, jeden koleś prawie spadał z roweru – sam nie wiem jak on się na nim utrzymał, bo prędkość miał chyba ze 3 km/h :D Ja prawie cały czas jadę w stójce, tam gdzie się trochę wypłaszcza (czyli jest np. 10-11%) rozkręcam w siodełku ale ciężko o jakiś sprawny rytm.
W sumie chyba każdy kto chce poczuć co to prawdziwy podjazd powinien to podjechać. Jak już widać końcówkę to nagle wyłania się kolejna sztajfa ze swoimi 20%, no ale jak już blisko do szczytu to też jedzie się inaczej i w końcu wjeżdżam. Nie zatrzymuję się przy schronisku tylko jadę tam, j gdzie kończy się asfalt – a co ? :) Tutaj standardowo kilka fotek, a było co fotografować !!
Nie ma co długo stać na szczycie, bo chmury wyglądają co najmniej nieciekawie i jest naprawdę zimno. Zaczynam zjazd, jest niezły hardcore, wystarczy puścić klamki i zaraz na liczniku 70 km/h, co przy tych wszystkich serpentynach dobre nie jest. Jadę ostrożnie, gdzie się da popuszczam wodze fantazji, asfalt jest idealny i oponka cudownie nosi. Jak jestem już prawie na dole zaczyna padać – dobrze, że nie wcześniej. Zatrzymuję się na chwilę przy Jeziorze Misurina, rozbieram kurtkę, jem sezamki i batona, robię kilka fotek na pamiątkę i lecę dalej, bo nie ma co moknąć.
Teraz jeszcze krótki podjazd na Tre Croci, na szczęście przestaje padać i po chwili jestem na szczycie. Stąd zjazd do Cortiny który idzie bardzo sprawnie. Tutaj też jest idealny asfalt i dobrze wyprofilowane zakręty, można zjechać szybko i bezpiecznie.
Z Cortiny przede mną trochę masakra, bo nogi zmęczone, a trzeba pokonać 17-kilometrowy podjazd aż na Passo Varparola. Oj dłużyło się to strasznie, nigdy w życiu nie jechałem tyle kilometrów pod górę, jechałem oczywiście na miękkim przełożeniu. Najgorsze były ostatnie kilometry jak już wjeżdżałem na ponad 1900 metrów, zaczęło bardzo mocno wiać w twarz, w dodatku wiatr był bardzo zimny. To były bardzo ciężkie kilometry, jak już wjechałem miałem wielkiego banana na twarzy, ale końcówkę chwilami jechałem z prędkością 9 km/h...
Z przełęczy już został tylko zjazd do La Villa, gdzie mieszkam. Coraz lepiej idą mi zjazdy i tu się ładnie odblokowałem psychicznie, zakręty coraz szybciej (ale spoko – wszystko bezpiecznie i na swoim pasie ;), nawet autobus wyprzedzałem na prostej. Zmarzłem, bo nie założyłem kurtki ale dość szybko znalazłem się w hotelu i zostało mi się już tylko regenerować – zbawienna była kąpiel z gorącej wodzie :)
Co tu dużo gadać, kolejny zajebisty etap mi wyszedł, chociaż aż takiego przewyższenia nie planowałem. Wjechałem na bardzo trudną górę znaną z tegorocznego Giro Italia, gdzie mogłem rozkoszować się cudownymi widokami. Nic tylko się cieszyć :)
Ciekawe jak jutro będzie z nogami.
Na dziś to tyle :)
Więcej na Dolomity Dzień 2
Na google sobie obczaiłem taką trasę, żeby poczuć się jak kolarze w tym roku na Giro Italia, a dokładniej moim głównym celem był ten finałowy podjazd:
Na mapie cała ta trasa wyglądała zdecydowanie łatwiej niż w realu, ale do rzeczy.
Ruszam jakoś o 10:30 z kwatery i w zasadzie od razu zaczynam podjazd pod Passo Valparola (2193 m nmp), profil wygląda tak:
Oj potrzebowałem trochę czasu żeby rozkręcić po wczoraj nogi i złapać dobry rytm, ale jak się to udało to kręciłem aż miło, wyprzedzałem tylko kolarzy i nikt nawet nie próbował siadać na koło. Żeby była jasność ja nie szalałem i wszystko szło elegancko pod progiem, tutaj trzeba nogi oszczędzać, bo jak odetnie to można sobie do rowu usiąść, na płaskim jeszcze jakoś można dojechać do domu, ale tutaj to mission impossible.
No i przyznam, że te 13,5 km poszło w sumie dość gładko i bardzo szybko zleciało, dłużyło się tylko na początku.
Kilka fotek z przełęczy:
Do góry zimno jak diabli, szybko się ubieram, czyli kurtka oraz długie rękawiczki i rozpoczynam dłuuuugi zjazd aż do Cortina d'Ampezzo. Długo się jedzie, pomimo ciepłego ubioru jest mi dość zimno, po drodze mijam odbicie na Passo Giau, gdzie wczoraj zjeżdżaliśmy i lecę jeszcze następne 6 km w dół. Zatrzymuję się przed samą Cortiną d'Ampezzo skuszony widokami i robię kilka fotek, trzeba przyznać, że miasteczko jest przepięknie położone:
Teraz zjeżdżam już do samej Cortiny, jest tu naprawdę pięknie, przejeżdżam przez miasteczko i w zasadzie od razu zaczynam podjazd na Passo Tre Croci (1809 m npm), profil wygląda tak:
Bardzo fajny podjazd, od samej Cortiny jest sztywno, nawet pod kilkanaście procent, potem jednak elegancko puszcza. Nad górami już widać ciemne chmury, co nie nastraja optymistycznie ale oczywiście jadę dalej. Dobra kadencja, podjazd schowany w lesie i nogi kręcą bardzo ładnie. Ani się obróciłem, a już byłem do góry i pstryknąłem kilka fotek (widokowo to tu za bardzo niestety nie było):
Stąd już kieruję się na Jezioro Misurina, gdzie zaczyna się główny punkt dzisiejszego programu, czyli podjazd na Tre Cime Lavaredo (2340 m npm), gdzie w tym roku usytuowana była meta najcięższego etapu Giro Italia. Myślę, że jeśli chodzi o trudność, to najlepiej oddaje to profil:
Nad samo jezioro z Passo Tre Croci jest zjazd i trochę płaskiego, mijam piękne jeziorko i już zaczynam podjazd. Na początku jest trudny odcinek długości mniej więcej 1 kilometra ze średnim nachyleniem ponad 11%, ciągnie się to długo i nie mogę sobie wyobrazić jak w takim razie będzie wyglądać rzeźnicka końcówka ;)
No ale to jakoś wyjeżdżam na 34/27, teraz jest trochę płaskiego przy kolejnym jeziorku, nawet krótki zjazd no i zaczyna się... MASAKRA, można powiedzieć że to nasza Przełęcz Karkonoska, 4 kilometry ze średnim nachyleniem 12-15%, trzeba dodać że to wartość uśredniona, Garmin chwilami pokazywał 20%. Podjazd to prawdziwy kiler, no jedzie człowiek i się masakruje. To co mi bardzo pomaga to mijanie kolejnych kolarzy i jak mijałem jednego w oddali majaczyła się sylwetka kolejnego, czyli zasada małych celów - dojść następnego i tak w kółko. W sumie jak patrzyłęm na innych to mi podjazd szedł świetnie, jeden koleś prawie spadał z roweru – sam nie wiem jak on się na nim utrzymał, bo prędkość miał chyba ze 3 km/h :D Ja prawie cały czas jadę w stójce, tam gdzie się trochę wypłaszcza (czyli jest np. 10-11%) rozkręcam w siodełku ale ciężko o jakiś sprawny rytm.
W sumie chyba każdy kto chce poczuć co to prawdziwy podjazd powinien to podjechać. Jak już widać końcówkę to nagle wyłania się kolejna sztajfa ze swoimi 20%, no ale jak już blisko do szczytu to też jedzie się inaczej i w końcu wjeżdżam. Nie zatrzymuję się przy schronisku tylko jadę tam, j gdzie kończy się asfalt – a co ? :) Tutaj standardowo kilka fotek, a było co fotografować !!
Nie ma co długo stać na szczycie, bo chmury wyglądają co najmniej nieciekawie i jest naprawdę zimno. Zaczynam zjazd, jest niezły hardcore, wystarczy puścić klamki i zaraz na liczniku 70 km/h, co przy tych wszystkich serpentynach dobre nie jest. Jadę ostrożnie, gdzie się da popuszczam wodze fantazji, asfalt jest idealny i oponka cudownie nosi. Jak jestem już prawie na dole zaczyna padać – dobrze, że nie wcześniej. Zatrzymuję się na chwilę przy Jeziorze Misurina, rozbieram kurtkę, jem sezamki i batona, robię kilka fotek na pamiątkę i lecę dalej, bo nie ma co moknąć.
Teraz jeszcze krótki podjazd na Tre Croci, na szczęście przestaje padać i po chwili jestem na szczycie. Stąd zjazd do Cortiny który idzie bardzo sprawnie. Tutaj też jest idealny asfalt i dobrze wyprofilowane zakręty, można zjechać szybko i bezpiecznie.
Z Cortiny przede mną trochę masakra, bo nogi zmęczone, a trzeba pokonać 17-kilometrowy podjazd aż na Passo Varparola. Oj dłużyło się to strasznie, nigdy w życiu nie jechałem tyle kilometrów pod górę, jechałem oczywiście na miękkim przełożeniu. Najgorsze były ostatnie kilometry jak już wjeżdżałem na ponad 1900 metrów, zaczęło bardzo mocno wiać w twarz, w dodatku wiatr był bardzo zimny. To były bardzo ciężkie kilometry, jak już wjechałem miałem wielkiego banana na twarzy, ale końcówkę chwilami jechałem z prędkością 9 km/h...
Z przełęczy już został tylko zjazd do La Villa, gdzie mieszkam. Coraz lepiej idą mi zjazdy i tu się ładnie odblokowałem psychicznie, zakręty coraz szybciej (ale spoko – wszystko bezpiecznie i na swoim pasie ;), nawet autobus wyprzedzałem na prostej. Zmarzłem, bo nie założyłem kurtki ale dość szybko znalazłem się w hotelu i zostało mi się już tylko regenerować – zbawienna była kąpiel z gorącej wodzie :)
Co tu dużo gadać, kolejny zajebisty etap mi wyszedł, chociaż aż takiego przewyższenia nie planowałem. Wjechałem na bardzo trudną górę znaną z tegorocznego Giro Italia, gdzie mogłem rozkoszować się cudownymi widokami. Nic tylko się cieszyć :)
Ciekawe jak jutro będzie z nogami.
Na dziś to tyle :)
Więcej na Dolomity Dzień 2