Wołosate – przełęcz pod Tarnicą – przełęcz Goprowców – przełęcz pod Tarnicą - Wołosate
Wszystkie km: 12 km
Teren: 12 km
Krótki wypad w Bieszczady na długi weekend. Miało być dwudniowo, ale nie znaleźliśmy noclegu więc wróciliśmy tego samego dnia. Stanęło na najkrótszej trasie jaka była z Wołosatego, czyli na Tarnicę i z powrotem. Tak, aby wszyscy dali radę. I o dziwo, nie chodziło tym razem o mnie :D
Na Tarnicę wchodziłam drugi raz. W zasadzie nie doszłam tym razem na szczyt, ale o tym za chwilę. Po raz pierwszy szłam tutaj dwa lata temu pod koniec października. Wówczas było tak, że kiedy skończył się las zaczęły się mgły. I tak do samego szczytu. Kiedy weszłam na Tarnicę widok był od barierki do barierki i ani metra dalej. Teraz nic nie wskazywało na to, że coś zaburzy widoki, choć z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo.
Dlatego też kierunek na Tarnicę był równie przeze mnie pożądany jak każdy inny. Chociaż ludzi na szlaku w długi majowy weekend jak ‘mrówków’. I teraz zachodzi pytanie: cieszyć się, czy nie? Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. Dobrze, że nie siedzą oni w domu i nie uprawiają narodowego sportu jakim są skoki o kanałach. Gorzej, gdy tych wszystkich ludzi spotyka się w miejscu, w którym chciałoby się mieć ciszę, spokój i przestrzeń. Ale akurat miałam dobry dzień, więc przeszłam nad tymi tłumami do porządku dziennego. W zasadzie liczył się sam fakt wędrówki i towarzystwo, z którym mogłam dzielić się wrażeniami i przeżywać widoki w tym samym co oni momencie. Chyba o to właśnie chodzi. Intensyfikować swoje doznania poprzez wrażenia, uczucia i przeżycia drugiego człowieka. I odpłacać mu tym samym.
Już na dole, przy budce strażnika były kolejki po bilety. Na dodatek powietrze było tak duszne, że ciężko się oddychało. Dobrze, że początkowo droga wiedzie przez las. Momentami wchodzący ocierali się o schodzących. Osławionych „klapkowiczów” nie było widać na szlaku chociaż przekrój mijających się był szeroki: od niedzielnych wędrowców, ubranych w to, co się nawinęło w szafie, po uzbrojonych w goretexy i inne membrany z najwyższej półki (tutaj też podział: jedni dla wygody, drudzy na lanserki), po młodzież z wielkimi plecakami i piwkiem w bocznej kieszonce. Górskich wyjadaczy na tej tłocznej trasie w zasadzie nie było widać. Internetowe plotki donoszą, że co niektórzy przedstawiciele poszczególnych grup zdobywców górskich ścieżek traktują się nawzajem z przymrużeniem oka, tzn. każdy pretenduje do tytułu króla szlaków z poczuciem, że to właśnie jemu się ów tytuł należy. Jeden dlatego, że w swym oddychającym wdzianku jest tak trendy-nadęty, że prawie może fruwać nad pagórkami (trochę jak niektórzy kolarze na swoich wypasionych szosach, w spd-ach i super opływowych kaskach), drugi, bo zna każdy bieszczadzki zakamarek.
Ciekawe, w której kategorii ja się mieszczę – początkująca wędrowniczka, która dziecięcą miłość do morza uzupełniła chęcią szwendania się po górskich szlakach, uzbrojona w sportowe ubranie głównie marki Crivit (Lidl górą!), kijki za 30 zł (wiwat Tesco!!) i zbożowe kanapki za 0,69 gr (niech żyje Biedronka!!!). Jedynie buty noszą znamiona profesjonalności, ale tylko na pierwszy rzut oka. Kupione po przecenie, rozkleiły się po 100 km. Reklamację złożyłam chyba tylko po to, by mogły się rozkleić po kolejnych 30. km Wiedziałam, że szału nie będzie z butami za taką cenę, ale bez przesady.
Czy w związku z powyższym mam mniejsze prawo do chodzenia po górach i cieszenia się nimi? To pytanie retoryczne :) Wracam zatem na majowy szlak.
Na przełęczy pod Tarnicą postanowiliśmy się rozdzielić. Jeszcze na dole rozmawialiśmy o tym, by z Tarnicy pójść w stronę Krzemienia. Teraz każdy miał ochotę na co innego. Ostatecznie Witek z Magdą poszli na Tarnicę, Krzysiek został na ławeczce, a ja (nie mogąc się podzielić niczym pantofelek, a chciałam w obie strony :)) – po uprzednim przestudiowaniu dwóch map i jednej tablicy – ruszyłam z Iwoną w stronę Krzemienia. A właściwie tak nam się zdawało. Co z tego, że na mapie widnieje jak byk, że trzeba skręcić na czerwony szlak w stronę Bukowego Berda. My poszłyśmy czerwonym szlakiem… ale na Szeroki Wierch. Na wszelki wypadek zapytałyśmy starszego gościa, wyglądającego na takiego, który chodzi po górach, czy tędy dojdziemy na Krzemień. Potwierdził więc ze spokojnym sumieniem zaczęłyśmy się piąć pod górkę. Po 15 minutach wciąż nie było jednak przełęczy, do której de facto powinnyśmy były już dojść. Jedyne, do czego doszłyśmy, to do wniosku, że facet sobie z nas zadrwił, a Krzemień to jest to, co widzimy po naszej lewej stronie. Nikomu innemu nie mogło się zdarzyć zgubienie na najbardziej zatłoczonej trasie w Bieszczadach:D
Wróciłyśmy więc do przełęczy pod Tarnicą i ruszyłyśmy w stronę tej, której nie mogłyśmy znaleźć na pomylonym szlaku. Strome zejście do przełęczy Goprowskiej pokonałyśmy już bez problemu jednak obliczyłyśmy, że za dużo czasu zajmie nam wspinanie się na, chyba jeszcze bardziej strome, podejście w stronę Krzemienia. Usiadłyśmy więc na trawie, podziwiając krokusy, rosnące na leżącym jeszcze w wielu miejscach śniegu, zjadłyśmy po kanapce z Biedronki i ruszyłyśmy z powrotem pod górę.
Kiedy po raz trzeci (!) dotarłyśmy pod Tarnicę wszyscy czekali już na nas, bycząc się do góry nogami. Okazało się, że na szczycie kotłowało się ze 200 osób. I chociaż nie dotarłyśmy z Iwoną do żadnego konkretnego celu, to cieszyłam się, że nie wybrałyśmy tego zatłoczonego wariantu. Na Tarnicę jeszcze wejdę, a i w okolice Krzemienia też dotrę!
Po zejściu do Wołosatego pojechaliśmy na pstrąga, po drodze szukając noclegu. Choć trochę różnych ryb w swoim życiu jadłam, bo mam ojca-wędkarza, to nie miałam okazji skosztować akurat tego gatunku. Z chęcią więc przystałam na propozycję takiego późnego obiadu, pomimo, że nie byłam specjalnie głodna (o czym świadczyły wygniecione kanapki w plecaku). Wybrałam pstrąga w postaci grillowanej. Chyba do końca życia nie zapomnę miny Iwony patrzącej jak pałaszuję sporych rozmiarów rybę jakbym wcześniej pościła przez tydzień. Wiedząc, że mogę jeść mało i rzadko (za wyjątkiem słodyczy!), a energia z kosmosu mogłaby stanowić dla mnie pożywienie, nie mogła się nadziwić jak wyczesuję widelcem spomiędzy ości najmniejszy kawałek mięska. Nie wspomnę, że skóra była natarta znienawidzonym przeze mnie czosnkiem … nie miało to jednak znaczenia, bo przyprawy były tak dobrane, że czosnek tylko i wyłącznie podkreślał delikatny smak ryby (zdania co do czosnku jednak nie zmieniłam).
I coś mi się zdaje, że – chociaż to mnie tak smakował pstrąg – to tego nieszczęśnika, który dostał mi się na talerz i wprawił moje kubki smakowe w stan niebiański będziemy z tego wypadu wspominać obie, i to długo.
-----------------------------
Więcej na Po-dzielenie (się)
Wszystkie km: 12 km
Teren: 12 km
Krótki wypad w Bieszczady na długi weekend. Miało być dwudniowo, ale nie znaleźliśmy noclegu więc wróciliśmy tego samego dnia. Stanęło na najkrótszej trasie jaka była z Wołosatego, czyli na Tarnicę i z powrotem. Tak, aby wszyscy dali radę. I o dziwo, nie chodziło tym razem o mnie :D
Na Tarnicę wchodziłam drugi raz. W zasadzie nie doszłam tym razem na szczyt, ale o tym za chwilę. Po raz pierwszy szłam tutaj dwa lata temu pod koniec października. Wówczas było tak, że kiedy skończył się las zaczęły się mgły. I tak do samego szczytu. Kiedy weszłam na Tarnicę widok był od barierki do barierki i ani metra dalej. Teraz nic nie wskazywało na to, że coś zaburzy widoki, choć z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo.
Dlatego też kierunek na Tarnicę był równie przeze mnie pożądany jak każdy inny. Chociaż ludzi na szlaku w długi majowy weekend jak ‘mrówków’. I teraz zachodzi pytanie: cieszyć się, czy nie? Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. Dobrze, że nie siedzą oni w domu i nie uprawiają narodowego sportu jakim są skoki o kanałach. Gorzej, gdy tych wszystkich ludzi spotyka się w miejscu, w którym chciałoby się mieć ciszę, spokój i przestrzeń. Ale akurat miałam dobry dzień, więc przeszłam nad tymi tłumami do porządku dziennego. W zasadzie liczył się sam fakt wędrówki i towarzystwo, z którym mogłam dzielić się wrażeniami i przeżywać widoki w tym samym co oni momencie. Chyba o to właśnie chodzi. Intensyfikować swoje doznania poprzez wrażenia, uczucia i przeżycia drugiego człowieka. I odpłacać mu tym samym.
Tarnica widziana od strony Wołosatego© neurotic
Szeroki Wierch© neurotic
Już na dole, przy budce strażnika były kolejki po bilety. Na dodatek powietrze było tak duszne, że ciężko się oddychało. Dobrze, że początkowo droga wiedzie przez las. Momentami wchodzący ocierali się o schodzących. Osławionych „klapkowiczów” nie było widać na szlaku chociaż przekrój mijających się był szeroki: od niedzielnych wędrowców, ubranych w to, co się nawinęło w szafie, po uzbrojonych w goretexy i inne membrany z najwyższej półki (tutaj też podział: jedni dla wygody, drudzy na lanserki), po młodzież z wielkimi plecakami i piwkiem w bocznej kieszonce. Górskich wyjadaczy na tej tłocznej trasie w zasadzie nie było widać. Internetowe plotki donoszą, że co niektórzy przedstawiciele poszczególnych grup zdobywców górskich ścieżek traktują się nawzajem z przymrużeniem oka, tzn. każdy pretenduje do tytułu króla szlaków z poczuciem, że to właśnie jemu się ów tytuł należy. Jeden dlatego, że w swym oddychającym wdzianku jest tak trendy-nadęty, że prawie może fruwać nad pagórkami (trochę jak niektórzy kolarze na swoich wypasionych szosach, w spd-ach i super opływowych kaskach), drugi, bo zna każdy bieszczadzki zakamarek.
Za plecami© neurotic
Ciekawe, w której kategorii ja się mieszczę – początkująca wędrowniczka, która dziecięcą miłość do morza uzupełniła chęcią szwendania się po górskich szlakach, uzbrojona w sportowe ubranie głównie marki Crivit (Lidl górą!), kijki za 30 zł (wiwat Tesco!!) i zbożowe kanapki za 0,69 gr (niech żyje Biedronka!!!). Jedynie buty noszą znamiona profesjonalności, ale tylko na pierwszy rzut oka. Kupione po przecenie, rozkleiły się po 100 km. Reklamację złożyłam chyba tylko po to, by mogły się rozkleić po kolejnych 30. km Wiedziałam, że szału nie będzie z butami za taką cenę, ale bez przesady.
Czy w związku z powyższym mam mniejsze prawo do chodzenia po górach i cieszenia się nimi? To pytanie retoryczne :) Wracam zatem na majowy szlak.
Na przełęczy pod Tarnicą - Szeroki Wierch© neurotic
Na przełęczy pod Tarnicą postanowiliśmy się rozdzielić. Jeszcze na dole rozmawialiśmy o tym, by z Tarnicy pójść w stronę Krzemienia. Teraz każdy miał ochotę na co innego. Ostatecznie Witek z Magdą poszli na Tarnicę, Krzysiek został na ławeczce, a ja (nie mogąc się podzielić niczym pantofelek, a chciałam w obie strony :)) – po uprzednim przestudiowaniu dwóch map i jednej tablicy – ruszyłam z Iwoną w stronę Krzemienia. A właściwie tak nam się zdawało. Co z tego, że na mapie widnieje jak byk, że trzeba skręcić na czerwony szlak w stronę Bukowego Berda. My poszłyśmy czerwonym szlakiem… ale na Szeroki Wierch. Na wszelki wypadek zapytałyśmy starszego gościa, wyglądającego na takiego, który chodzi po górach, czy tędy dojdziemy na Krzemień. Potwierdził więc ze spokojnym sumieniem zaczęłyśmy się piąć pod górkę. Po 15 minutach wciąż nie było jednak przełęczy, do której de facto powinnyśmy były już dojść. Jedyne, do czego doszłyśmy, to do wniosku, że facet sobie z nas zadrwił, a Krzemień to jest to, co widzimy po naszej lewej stronie. Nikomu innemu nie mogło się zdarzyć zgubienie na najbardziej zatłoczonej trasie w Bieszczadach:D
Tłoczno© neurotic
Tarnica widziana z Szerokiego Wierchu, czyli wybrałyśmy nie ten szlak© neurotic
Wróciłyśmy więc do przełęczy pod Tarnicą i ruszyłyśmy w stronę tej, której nie mogłyśmy znaleźć na pomylonym szlaku. Strome zejście do przełęczy Goprowskiej pokonałyśmy już bez problemu jednak obliczyłyśmy, że za dużo czasu zajmie nam wspinanie się na, chyba jeszcze bardziej strome, podejście w stronę Krzemienia. Usiadłyśmy więc na trawie, podziwiając krokusy, rosnące na leżącym jeszcze w wielu miejscach śniegu, zjadłyśmy po kanapce z Biedronki i ruszyłyśmy z powrotem pod górę.
W stronę przełęczy Goprowskiej (1160 m n.p.m.)© neurotic
Poszarpany Krzemień z czerwonym szlakiem na Halicz i Rozsypaniec© neurotic
Kiedy po raz trzeci (!) dotarłyśmy pod Tarnicę wszyscy czekali już na nas, bycząc się do góry nogami. Okazało się, że na szczycie kotłowało się ze 200 osób. I chociaż nie dotarłyśmy z Iwoną do żadnego konkretnego celu, to cieszyłam się, że nie wybrałyśmy tego zatłoczonego wariantu. Na Tarnicę jeszcze wejdę, a i w okolice Krzemienia też dotrę!
W dół do Wołosatego© neurotic
Po zejściu do Wołosatego pojechaliśmy na pstrąga, po drodze szukając noclegu. Choć trochę różnych ryb w swoim życiu jadłam, bo mam ojca-wędkarza, to nie miałam okazji skosztować akurat tego gatunku. Z chęcią więc przystałam na propozycję takiego późnego obiadu, pomimo, że nie byłam specjalnie głodna (o czym świadczyły wygniecione kanapki w plecaku). Wybrałam pstrąga w postaci grillowanej. Chyba do końca życia nie zapomnę miny Iwony patrzącej jak pałaszuję sporych rozmiarów rybę jakbym wcześniej pościła przez tydzień. Wiedząc, że mogę jeść mało i rzadko (za wyjątkiem słodyczy!), a energia z kosmosu mogłaby stanowić dla mnie pożywienie, nie mogła się nadziwić jak wyczesuję widelcem spomiędzy ości najmniejszy kawałek mięska. Nie wspomnę, że skóra była natarta znienawidzonym przeze mnie czosnkiem … nie miało to jednak znaczenia, bo przyprawy były tak dobrane, że czosnek tylko i wyłącznie podkreślał delikatny smak ryby (zdania co do czosnku jednak nie zmieniłam).
I coś mi się zdaje, że – chociaż to mnie tak smakował pstrąg – to tego nieszczęśnika, który dostał mi się na talerz i wprawił moje kubki smakowe w stan niebiański będziemy z tego wypadu wspominać obie, i to długo.
Tyle zostało z mojego pstrąga© neurotic
-----------------------------
Więcej na Po-dzielenie (się)