"Wrócimy do Wrocławia, a tam deszcz. I zimno. I smutni ludzie, że im się majówka nie udała."
Ku naszemu zaskoczeniu nie było ani zimno, ani pochmurnie, ani przygnębiająco. Na wrocławskim dworcu przywitało nas słońce, ciepły wiatr plątał moją świeżo podciętą grzywkę podczas powrotnego pedałowania.
O 7.25 wyjechaliśmy z Budapesztu. Klimatyzowany pociąg, rowerowy wagon, szerokie wejście... Wbrew pozorom to nie był skład dla VIP-ów. Rowery miały się dobrze całą drogę.
My mogliśmy podziwiać widoki przez panoramiczne okno- z lekkimi zakłóceniami ;)
Po przejęciu pociągu przez polską załogę przestała działać klimatyzacja. W Katowicach byliśmy 14.35, 14.54 mieliśmy pociąg do Wrocławia. W nowszej części dworca kolejki do kas uniemożliwiające zakup biletu w ciągu 10 minut. Nagle z pamięci wydostało się wspomnienie ostatniej wizyty w Katowicach i obraz zakupu pożądanego świstka, ale po drugiej stronie dworca- od ulicy św. Andrzeja. Tym samym slalomem przedostałam się do owych kas i bez kolejki udało się nabyć bilety.
Jeszcze z dwa rowery i monocykl by się wcisnęły pod sufitem.
Nie tylko my chcieliśmy się przetransportować z dwoma kółkami. Brak wagonu rowerowego. Brak wagonu dla podróżnych z większym bagażem podręcznym- wszystkie rowery musiały się zmieścić na końcu składu. To było wyzwanie. Wyzwanie tym samym stało się większe, kiedy wrzaskiem konduktorka skierowała do nas rozkaz "Wsiadać!", bo wszyscy już byli w pociągu.
Rowerzysta, który upychał rowery odparł "Chwila!", jakby ta chwila mu się należała, bo przecież robi co może, aby wszystko się zmieściło. Moment ten nie trwał długo, gdy owa konduktorka zaczęła żwawym krokiem maszerować w naszą stronę. Gdybym widziała jej twarz z bliska jestem prawie pewna, że jej źrenice zaczerwieniły się z wściekłości. Z obawy przed spotkaniem twarzą w twarz pakowanie nabrało sporego tempa i nim zdążyła "groźna pani" dotrzeć na koniec pociągu drzwi został zamknięte. Wszystkie rowery w środku. My w środku. Ba, nawet pusty przedział się znalazł! A pasażerowie w wagonach przed nami stali w korytarzach.
Radość z dostania się do pociągu z bagażem jest wliczona w cenę biletu :)
Aby tradycji stało się zadość już we Wrocławiu zawitaliśmy na przystawkę przed kolacją do klauna Ronalda.
W trakcie mojej wyprawy OLIMP na Ukrainie cieszył się z doskonałej pogody, co tym bardziej napawa mnie radością!
Kilka słów "na gorąco"... Uwaga będzie nuda- dużo tekstu, mało ilustracji ;) Jeżeli mowa o genezie wyprawy... Dla mnie był to dosyć spontaniczny wyjazd. Miałam jechać w tym samym czasie na Ukrainę z ludźmi, których znam. Dwa dni przed wyjazdem zadecydowałam o zmianie planów i postanowiłam udać się z Kamilem na wyprawę do Budapesztu. W którymś wpisie ogłaszał się, że poszukuje współpedłującego/współpedłującej. Nie brałam tej opcji pod uwagę dopóki... Właśnie nie wiem co zmieniło moją decyzję. W zasadzie niecałe dwa dni przed podróżą spotkaliśmy się na chwilę- co ostatecznie miało potwierdzić moją decyzję. Pokazał mi swój rower, zaakceptowałam go (rower oraz właściciela) i kierunek na majówkę został obrany. Zakup namiotu, śpiwora i maty- w 5 minut, kilkanaście godzin przed startem.
Spędzenie z kimś, kogo się nie zna 9 dni bez chwili nerwów, irytacji i pretensji to naprawdę wielki sukces. Tym większy dla mnie, wszak znając siebie wiem, że oazą spokoju mojej osoby nazwać nie można. Najtrudniejsze są momenty, gdy nie wszystko idzie zgodnie z planem, gdy zastają nas trudne warunki- deszcze, kontuzje, błądzenie w nocy w poszukiwaniu kempingu, gdy oczy się kleją... Ale w takich sytuacjach opanowanie jest najważniejsze. Spokój i nie odnajdywania ani cienia winy w towarzyszach podróży.
Harmonia. Tak bym określiła relacje, jakie panowały na wyjeździe. Wszystko się układało jak należy- wszystko jeżeli chodzi o atmosferę, bo jak wcześniej nadmieniałam w kwestii niezawodności sprzętu, pogody i orientacji spokoju raczej nie było :) Zgubienie śrubki, ocierający błotnik, złamany bagażnik czy w końcu moje notoryczne, odwrotne zakładanie sakw- odblaskiem w kierunku jazdy. I nie wierzę, że chociażby raz Kamil nie przeklął w myślach mojego roztargnienia w tej kwestii. Jednak w żaden sposób tego nie okazywał i pomagał w przekładaniu bagaży.
Wielkie niczym zamek w Budapeszcie podziękowania za każdy kilometr wspólnej jazdy i za każdą dziurę, o której mnie nie uprzedziłeś gdy jechałam za Tobą!
Więcej na 34 GB majówki- nie ogarnę!
Ku naszemu zaskoczeniu nie było ani zimno, ani pochmurnie, ani przygnębiająco. Na wrocławskim dworcu przywitało nas słońce, ciepły wiatr plątał moją świeżo podciętą grzywkę podczas powrotnego pedałowania.
O 7.25 wyjechaliśmy z Budapesztu. Klimatyzowany pociąg, rowerowy wagon, szerokie wejście... Wbrew pozorom to nie był skład dla VIP-ów. Rowery miały się dobrze całą drogę.
My mogliśmy podziwiać widoki przez panoramiczne okno- z lekkimi zakłóceniami ;)
Po przejęciu pociągu przez polską załogę przestała działać klimatyzacja. W Katowicach byliśmy 14.35, 14.54 mieliśmy pociąg do Wrocławia. W nowszej części dworca kolejki do kas uniemożliwiające zakup biletu w ciągu 10 minut. Nagle z pamięci wydostało się wspomnienie ostatniej wizyty w Katowicach i obraz zakupu pożądanego świstka, ale po drugiej stronie dworca- od ulicy św. Andrzeja. Tym samym slalomem przedostałam się do owych kas i bez kolejki udało się nabyć bilety.
Jeszcze z dwa rowery i monocykl by się wcisnęły pod sufitem.
Nie tylko my chcieliśmy się przetransportować z dwoma kółkami. Brak wagonu rowerowego. Brak wagonu dla podróżnych z większym bagażem podręcznym- wszystkie rowery musiały się zmieścić na końcu składu. To było wyzwanie. Wyzwanie tym samym stało się większe, kiedy wrzaskiem konduktorka skierowała do nas rozkaz "Wsiadać!", bo wszyscy już byli w pociągu.
Rowerzysta, który upychał rowery odparł "Chwila!", jakby ta chwila mu się należała, bo przecież robi co może, aby wszystko się zmieściło. Moment ten nie trwał długo, gdy owa konduktorka zaczęła żwawym krokiem maszerować w naszą stronę. Gdybym widziała jej twarz z bliska jestem prawie pewna, że jej źrenice zaczerwieniły się z wściekłości. Z obawy przed spotkaniem twarzą w twarz pakowanie nabrało sporego tempa i nim zdążyła "groźna pani" dotrzeć na koniec pociągu drzwi został zamknięte. Wszystkie rowery w środku. My w środku. Ba, nawet pusty przedział się znalazł! A pasażerowie w wagonach przed nami stali w korytarzach.
Radość z dostania się do pociągu z bagażem jest wliczona w cenę biletu :)
Aby tradycji stało się zadość już we Wrocławiu zawitaliśmy na przystawkę przed kolacją do klauna Ronalda.
W trakcie mojej wyprawy OLIMP na Ukrainie cieszył się z doskonałej pogody, co tym bardziej napawa mnie radością!
Kilka słów "na gorąco"... Uwaga będzie nuda- dużo tekstu, mało ilustracji ;) Jeżeli mowa o genezie wyprawy... Dla mnie był to dosyć spontaniczny wyjazd. Miałam jechać w tym samym czasie na Ukrainę z ludźmi, których znam. Dwa dni przed wyjazdem zadecydowałam o zmianie planów i postanowiłam udać się z Kamilem na wyprawę do Budapesztu. W którymś wpisie ogłaszał się, że poszukuje współpedłującego/współpedłującej. Nie brałam tej opcji pod uwagę dopóki... Właśnie nie wiem co zmieniło moją decyzję. W zasadzie niecałe dwa dni przed podróżą spotkaliśmy się na chwilę- co ostatecznie miało potwierdzić moją decyzję. Pokazał mi swój rower, zaakceptowałam go (rower oraz właściciela) i kierunek na majówkę został obrany. Zakup namiotu, śpiwora i maty- w 5 minut, kilkanaście godzin przed startem.
Spędzenie z kimś, kogo się nie zna 9 dni bez chwili nerwów, irytacji i pretensji to naprawdę wielki sukces. Tym większy dla mnie, wszak znając siebie wiem, że oazą spokoju mojej osoby nazwać nie można. Najtrudniejsze są momenty, gdy nie wszystko idzie zgodnie z planem, gdy zastają nas trudne warunki- deszcze, kontuzje, błądzenie w nocy w poszukiwaniu kempingu, gdy oczy się kleją... Ale w takich sytuacjach opanowanie jest najważniejsze. Spokój i nie odnajdywania ani cienia winy w towarzyszach podróży.
Harmonia. Tak bym określiła relacje, jakie panowały na wyjeździe. Wszystko się układało jak należy- wszystko jeżeli chodzi o atmosferę, bo jak wcześniej nadmieniałam w kwestii niezawodności sprzętu, pogody i orientacji spokoju raczej nie było :) Zgubienie śrubki, ocierający błotnik, złamany bagażnik czy w końcu moje notoryczne, odwrotne zakładanie sakw- odblaskiem w kierunku jazdy. I nie wierzę, że chociażby raz Kamil nie przeklął w myślach mojego roztargnienia w tej kwestii. Jednak w żaden sposób tego nie okazywał i pomagał w przekładaniu bagaży.
Wielkie niczym zamek w Budapeszcie podziękowania za każdy kilometr wspólnej jazdy i za każdą dziurę, o której mnie nie uprzedziłeś gdy jechałam za Tobą!
Więcej na 34 GB majówki- nie ogarnę!